Żona podtrzymywała wymiotującego Józka, a z pokoju znajdującego się naprzeciwko toalety patrzyły na tę scenę ich dwie małe córki. Przez alkohol Józef stał się wrakiem człowieka. Aż przyszedł czas, kiedy z bezsilności zaczął wołać do Boga.
Józef, mieszkaniec jednego ze śląskich miast, przez alkohol o mało nie stracił rodziny i pracy. Były chwile, gdy chciał się zmienić, ale nie udawało się. Picie rujnowało mu życie i zdrowie. – Pod koniec już nie umiałem żyć ani z alkoholem, ani bez alkoholu – wspomina.
Kiedy był już na samym dnie, w poczuciu kompletnej bezsilności zaczął wołać: „Ponbóczku, zrób coś zy mnom! Albo mnie zabierz z tego świata, niech się ze mną nie męczą!”.
Wreszcie 21 kwietnia 2008 roku, po bezsennej nocy, Józef poszedł po pomoc. Wszedł na drogę, która zaprowadziła go tam, dokąd nigdy nie spodziewał się dojść. Nawet do zakładu karnego – ale nie jako więzień...
Babeczko, w przeciągach robię
Pochodzi z religijnej rodziny, w której nie było nadużywania alkoholu. Przez lata był ministrantem. Nie miał jednak wysokiej „pozycji” w zawodówce. Koledzy z klasy nie zwracali na niego uwagi. Józek wiąże to z tym, że był wątły i niski.
Kiedyś na wycieczce szkolnej z jednym z najpopularniejszych w klasie kolegów „obalili” litr wódki. Kolega pochwalił wtedy Józka przed wszystkimi: „Jo z tym małym wypił liter i onymu nic nie było!”. Wreszcie poczuł się doceniony... Po alkoholu Józek nabierał też śmiałości, by na dyskotece zagadać do dziewczyny, zaprosić do tańca.
Poznał Kasię, pobrali się. W 1994 roku na świat przyszła ich pierwsza córka, Agatka. – Żona została z małą kilka dni w szpitalu. W tym czasie Agatka była sowicie opita, w pracy i nie tylko. Kiedy odwiedzałem je w szpitalu, żona powiedziała: „Ty wyglądasz już jak alkoholik. Oczy czerwone jak u angory, nos siny...”. A ja na to: „Babeczko, przecież ja w przeciągach robię, takie warunki panują w szybie!”.
Stopniowo pił coraz więcej. Zlekceważył kolejny niepokojący sygnał: kiedy po pracy szedł z kolegami na piwo, to w przeciwieństwie do nich nie umiał skończyć na jednym. Zamiast pić z nimi jedno, wolał zaoszczędzić i kupić sobie na weekend 20 piw plus coś mocniejszego. – Bywało, że mi tego przez weekend brakło... – wspomina dzisiaj. – Normalnym ludziom poczęstowanym alkoholem w czasie imprezy nie przeszkadza, że na stole zostało jeszcze pół butelki. Żegnają się z gospodarzami i idą do domu. A dla mnie zawsze było mało, ja musiałem zobaczyć w tej butelce dno – mówi.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się