…szczęśliwa młodzież, śpiewa radosną o mieście swym pieśń.
Dziś słowa z „Pieśni o Stalinogrodzie” Józefa Ponityckiego brzmią cokolwiek kuriozalnie, ale w latach 1953-1956, gdy Katowice, ni z tego ni z owego, w Stalinogród się zamieniły, pewnie słyszało się je nie raz - na wszelkiej maści akademiach ku czci, pierwszomajowych pochodach, wojskowych paradach i zlotach młodzieży socjalistycznej.
Ciekawa sprawa z tym Stalinogrodem. Już od najmłodszych lata nie dawała mi spokoju ta dziwaczna nazwa. Słowo kojarzyło się raczej z Carogrodem, Piotrogrodem, Siedmiogrodem… W każdym razie z pewnością z jakimś niezwykłym miastem z rosyjskich baśni, których wtedy, w latach ’80, nie brakowało przecież ani w PRL-owskiej tv, ani w naszych księgarniach.
Dla dziecka był w nim zaklęty jakiś niesamowity czar, urok, słowiańska egzotyka, czy baśniowość właśnie. Inaczej dla rodziców, którzy za każdym razem gdy wchodziliśmy do bogucickiej kamienicy dziadków, krzywili się i oburzali na widok wiszącego na ścianie, niezmienionego od ponad trzech dekad spisu lokatorów, na którym zamiast słowa Katowice widniało Stalinogród.
Świadomość tego czym (i po co) był Stalinogród, przyszła dużo później. Komunizm, socrealizm, kult Stalina na Górnym Śląsku, dramat Gustawa Morcinka, zmuszonego do wnioskowania o nieszczęsną zmianę nazwy miasta… - to wszystko fakty stosunkowo dobrze znane z najnowszej, a może i najmroczniejszej historii Katowic. A jednak, ostatnio, znów nieco inaczej patrzę na Stalinogród. Wszystko za sprawą pewnego eksponatu ze zbiorów Muzeum Historii Katowic.
Tam, na fantastycznej, stałej wystawie „Z dziejów Katowic” zwiedzający zobaczyć mogą m.in. podniszczony, dziecięcy sweterek z naszytym na nim herbem Stalinogrodu. Wystarczyło jedno spojrzenie na cwiter jakigoś bajtla i w głowie momentalnie ruszyła lawina skojarzeń.
Jaki był los tego dziecka? W jakim stopniu dotknęła je i jego rodzinę powojenna bieda? A może wcale nie było tak dramatycznie, jak w kinie społecznym (choć w wyobraźni migają mi już kadry z „400 batów” François Truffaut , z „Kes” Kena Loacha, czy naszego, śląskiego „Gorącego czwartku” w reżyserii Michał Rosy). Może tyn mały gizd, miał ten sweterek założony w czasie jakichś piłkarskich, czy hokejowych zawodów szkolnych? A skoro tak, to jego idolem z pewnością nie był Józef Stalin, a raczej Gerard Cieślik, który strzelał w tamtych czasach bramki, jak na zawołanie.
W 1953 roku został przecież królem strzelców ekstraklasy, a jego Ruch mistrzem Polski. W kolejnych „stalinogrodzkich latach” Niebiescy też radzili sobie całkiem nieźle, co roku meldując się na ligowym podium – wicemistrzostwo w 1956 roku, trzecie miejsce w latach 1954 i 1955. A przecież majstrami byli też tuż przedtem – w latach 1951 i 1952 (w tym ostatnim roku Cieślik zresztą też założył koronę króla strzelców).
Co ciekawe, większość tych tytułów nie zdobył jednak Ruch, a Unia – bo taką nazwę narzucono wtedy Niebieskim z Chorzowa. Ale to już całkiem inna historia. Choć jednocześnie bardzo podobna do tej ze Stalinogrodem i Katowicami.
*
Felieton z cyklu Okiem regionalisty