Nowy numer 38/2023 Archiwum

Zatańczę z Nim

Bliźniaczki Dorota i Ela chciały iść do zakonu. Ponieważ ich tata stracił w wypadkach ręce, nie chciały zostawić mamy samej. Uznały, że pójdzie tylko ta z nich, która wylosuje zapałkę.

Czasem ktoś mówi, że „wstąpił do klasztoru”. Ja mu gratuluję, ale mnie do zgromadzenia zaprosił Oblubieniec, Pan! Opowiem o Jego miłości do mnie – mówi siostra Wojciecha Michałek (na chrzcie dostała imię Elżbieta). To ona 37 lat temu w czasie losowania wyciągnęła zapałkę z zieloną główką. Wojciecha należy do zgromadzenia boromeuszek. Jest siostrą oddziałową w Zakładzie Opiekuńczo-Leczniczym w Mikołowie i kocha tę pracę. Jej bliźniacza siostra Dorota została „w świecie” i wyszła za mąż. Ma dzisiaj dwóch synów, jest opiekunką medyczną w szpitalu w Cieszynie. Siostra Wojciecha podziwia jej bliską relację z Matką Bożą, z którą Dorota rozmawia serdecznie i naturalnie, jak ze starszą siostrą. Dzięki swojemu rodzeństwu Wojciecha ma dzisiaj też 13 bratanków i siostrzeńców.

Ty se żłóbek napchosz

Siostra Wojciecha pochodzi z Istebnej, a wychowała się w Lesznej Górnej u stóp Czantorii. Kiedy jeszcze rosła w łonie swojej mamy, lekarz kazał ją zabić. Oczywiście zamiast słowa „zabić” użył zakłamanego określenia „usunąć ciążę”. Powód był taki, że jej mama była chora na gruźlicę. Mama – Jadwiga Michałek – nie chciała nawet słyszeć o zabiciu swojego dziecka. Lekarz uznał, że kobieta jest nieodpowiedzialna, i odmówił prowadzenia jej ciąży. Nie chcieli się tego podjąć także inni ginekolodzy. Skoro wbrew „rozsądkowi” i nakazom lekarskim chroniła rozwijające się pod jej sercem życie, miała radzić sobie sama. Pomogła jej tylko znajoma położna. Na szczęście był jeszcze Ktoś gotowy do opieki nad góralką w stanie błogosławionym.

– Mama poświęciła nas wtedy Matce Bożej. Powiedziała też, że jeśli dziecko urodzi się i będzie zdrowe, to chce je poświęcić na służbę Bogu i nie utrudniać, gdyby chciało iść tą drogą. Nie wiedziała jeszcze, że nosi w łonie aż dwie dziewczynki – śmieje się s. Wojciecha. W styczniu 1965 r. szczęśliwie urodziły się u Michałków zdrowe Dorotka i Ela. Mama nie mówiła im o swojej modlitwie z ich okresu prenatalnego i nic im nie sugerowała. – A tata wręcz nie lubił zakonnic, bo miał tylko dwie siostry i obie mu poszły do boromeuszek – mówi ze śmiechem s. Wojciecha. Rodzice Dorki i Eli mieli bliską więź z Panem Bogiem. Ojciec od wypadku, do którego doszło rok po ślubie, miał tylko jedną rękę.

– Nie pamiętam, żeby modlił się regułkami z książeczki. Modlił się tak, że ktoś mógłby się tym zgorszyć, ale to wynikało z jego bliskiej relacji z Panem Jezusem. Jak na przykład rano szedł na łąkę, prosił: „Ponbóczku! Ty widzisz, że jo teroz idym kosić. Ręki ni mom. Jak mi ta trowa zmoknie, jak mi zgnije, to potym ty se tym sianym żłóbek napchosz. Miej miłosierdzie dlo mie” – wspomina jego córka. – A jak rodzice, jak to w małżeństwie, czasem się pokłócili, to wieczorem mama mówiła: „Dzieci, modlymy sie pierszo dziesiątka Różańca o nawrócenie taty”. Tata siedział wtedy cicho w kącie, ale potem mówił: „Dzieci, drugo dziesiątka o nawrócenie mamy”. Trzecia dziesiątka już była wspólna – śmieje się s. Wojciecha.

Zapałka z zieloną główką

Kiedy bliźniaczki miały 10 lat, ich ojciec na budowie domu miał kolejny wypadek. Stracił w nim drugą rękę. Nie było im łatwo, zwłaszcza że Michałkowie mieli ośmioro dzieci, w tym czworo młodszych od Doroty i Elżbiety. Gdy dziewczyny miały 17 lat, postanowiły wstąpić do zakonu. Nadszedł sylwester 1982 roku. Za niespełna miesiąc miały wejść w pełnoletniość.

– Pomyślałyśmy, że jak razem wstąpimy do tego klasztoru, to będzie jakieś nieludzkie, jakieś niefajne. Bo jak to: zostawimy mamę z młodszym rodzeństwem i z tatą, a my sobie pójdziemy do zgromadzenia? Miałyśmy i mamy ze sobą bliską więź, więc pociągnęłyśmy tego dnia losy. Postanowiłyśmy, że ta z nas, która wyciągnie zapałkę z zieloną główką, pójdzie do klasztoru. A ta druga zostanie w domu przy mamie – mówi s. Wojciecha. – Ale zastrzegłyśmy, że do końca życia nie będziemy sobie tego wypominać! Dzieje Apostolskie opisują losowanie, w którym „los padł na Macieja”. Stwierdziłyśmy, że powiemy tak samo: „Los padł na ciebie i klamka zapadła”. No i ja tę zapałkę wyciągnęłam – wspomina. Kiedy wybiła północ i zaczął się nowy rok 1983, Elżbieta oświadczyła: „Tato, ja pójdę do klasztoru!”.

– W rodzinie nikt poza Dorotą w to nie uwierzył. „Gdzie ona do klasztoru?” Wszyscy uznali, że to jest takie noworoczne wygadywanie głupot. Zwłaszcza że to Dorota jest spokojniejsza ode mnie, ułożona, jest z niej taka „mama”. A ze mnie zawsze był choleryk – mówi. Od chwili, gdy Ela wypowiedziała na głos zdanie, że idzie do klasztoru, te słowa jakby zapadły na samo dno jej serca. Nie umiała już żyć bez myśli o życiu zakonnym. Brała pod uwagę kilka zgromadzeń, tylko nie boromeuszki. Karmelitanki, elżbietanki, jadwiżanki – te ostatnie głównie ze względu na ich błękitne welony. – Mój proboszcz powiedział, że on mnie zawiezie do klasztoru. I zawiózł mnie do... boromeuszek w Mikołowie – wspomina. Uznała, że sam Pan Jezus ją powołał do właśnie tego zgromadzenia.

Baby, fajnie wyglondom?

Zobaczyła, że choć siostry rezygnują z życia w świecie, to w życiu zakonnym często bywa bardzo wesoło. Przed jedną z uroczystości w domu generalnym w Mikołowie w osobnej sypialni zawisły wyprasowane habity i welony.

– My, kandydatki, nie umiałyśmy się doczekać, kiedy założymy habity. Jedna z nas powiedziała: „Baby, ja tylko ten habit przymierzę, położę się do łóżka, złożę ręce, popatrzcie na mnie, jak ja będę wyglądać w trumnie”. Włożyła habit, akurat od matki generalnej. Położyła się. Nas to rozśmieszyło, i akurat wtedy matka generalna weszła... My się rozpierzchłyśmy za kotary. A nasza siostra kandydatka, leżąc na łóżku, mówi: „Baby, no i co, fajnie wyglondom?”. Kiedy matka generalna zaczęła mówić: „Siostro...”, ona o mało co rzeczywiście nie dostała się do trumny ze względu na stres – śmieje się boromeuszka. Przyjęła imię Wojciecha. Tak jak chciała, została pielęgniarką i opiekuje się chorymi – przez 22 lata w Kochłowicach i od ośmiu lat w Mikołowie.

Choć sama mówi o sobie, że wciąż jest cholerykiem, że wszystko musi robić szybko i że nieraz się denerwuje – to świeccy, którzy ją znają, twierdzą, że chorych traktuje z czułością matki. Wydaje się też, że szczególną misją siostry Wojciechy jest przygotowanie ludzi na śmierć. Jeśli tylko ma taką możliwość, siedzi przy umierających, modli się i trzyma ich za ręce. Chyba najmłodszym pacjentem w mikołowskiej placówce był Mariusz. Nie miał nawet 30 lat. Był częściowo sparaliżowany po wypadku, a może próbie samobójczej. Nigdy nie odwiedzał kaplicy. W czasie Mszy św. brał laptop na kolana i wkładał słuchawki do uszu; uciekał też na swoim wózku na widok księdza. Wyglądał wręcz na „młodego cwaniaczka”, który nie chce mieć z Panem Bogiem nic wspólnego.

– Ale mieliśmy pewną wspólną cechę: oboje uwielbialiśmy gadać. Nie chciałam na niego naciskać w kwestii wiary, ale poza tym gadaliśmy o wszystkim – wspomina. Później Mariuszowi pogorszyło się. Trafił do szpitala na oddział chirurgiczny. Obowiązki nie pozwalały siostrze go odwiedzić. Pewnego dnia wyraźnie poczuła, że musi znaleźć na to czas. Pobiegła tam. Widok chłopaka ją zaskoczył. Z maską tlenową, pod którą zalewała go krew, umierał. – Wzięłam go za rękę i powiedziałam: „Mariusz, bliżej ci już tam niż tu. Pomódlmy się”. Rozpaczliwie trzymał moją rękę. Nie miał siły modlić się na głos, ale zauważyłam, że płakał – mówi. Zdążył dotrzeć ojczym Mariusza. Trzymał chłopaka za drugą rękę i razem z siostrą modlił się Koronką do Miłosierdzia Bożego.

– Później dowiedziałam się, że Mariusz był tylko ochrzczony, ale nigdy nie przyjął Komunii św. – opowiada s. Wojciecha. Wezwany ksiądz udzielił umierającemu rozgrzeszenia. – Widać było u Mariusza ulgę i radość. Dopóki był świadomy, trzymał nas za ręce – mówi siostra. Gdy Wojciecha widzi, jak któregoś z pacjentów śmierć „zaczyna malować”, towarzyszy mu. – Takiemu pacjentowi przed śmiercią zaostrzają się rysy, ale jednocześnie tak szlachetnieją, jak człowiek jest pojednany z Bogiem. Najczęściej w naszym zakładzie tak właśnie jest – mówi.

Inspiruje ją przykład starszych sióstr. Przede wszystkim jednak sił do pracy boromeuszki szukają w kaplicy. – Bez relacji z Panem Jezusem nasza praca nie miałaby sensu nawet przez godzinę. Byłaby tylko odbębnieniem obowiązków bez empatii – uważa. Praca to nie wszystko. Siostra Wojciecha ma też pewne pragnienie. – Nie umiem tańczyć i śpiewać. Mam takie marzenie, żeby zatańczyć z Oblubieńcem. Jak zamknę oczy, widzę, że tańczymy. Wtedy mi szkoda oczu otworzyć... Wszyscy mówią, że warto mieć marzenia, bo one się spełniają! Ja właśnie takie marzenie mam i wierzę, że się spełni – mówi.


Siostry na Śląsku

Światowy Dzień Życia Konsekrowanego jest obchodzony w Kościele 2 lutego. Świętują m.in. siostry zakonne, których w archidiecezji katowickiej jest obecnie 694. 668 z nich należy do 20 działających tu zgromadzeń czynnych. 26 sióstr trwa w dwóch zgromadzeniach kontemplacyjnych, karmelitanek i wizytek.

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Zapisane na później

Pobieranie listy

Quantcast