Nowy numer 38/2023 Archiwum

Kumpel z wiyrchu

Jest czwartek. Razem jedzą, modlą się, rozmawiają. Potem każdy wraca do swojego „domu”. Zobaczą się za tydzień. Na tym samym katowickim placu.

To bezdomni, ubodzy, samotni i ich przyjaciele. Pierwsi drugim i drudzy pierwszym pomagają już od roku.

Tu jest lepiej

Jest czwartek 8 listopada. W Klubie Wysoki Zamek na Załężu, gdzie gotuje się kolejna zupa w Kato, wrze istnie rodzinna atmosfera. Jeden coś kroi, drugi smaruje, trzeci obiera jajka, czwarty gotuje wodę, piąty pakuje kanapki… To wolontariusze, którzy za 2,5 godziny odwiedzą swoich bezdomnych. Tym razem obok rozmowy i modlitwy zaserwują im krupnik gotowany na świńskich ogonach i kanapki z pastą jajeczną.

Będzie naprawdę pysznie, bo kucharzem „Zupy w Kato” jest Piotrek, pracujący w jednej z najlepszych katowickich restauracji. – Na co dzień gotujesz dla nieco innej klienteli, jest jakaś różnica? – pytam. – Tak, tu jest lepiej, naprawdę. Ci ludzie są wdzięczni, uczę się od nich życia. Tam jest praca, tu – gotowanie jak dla rodziny – odpowiada. Za chwilę zamiesza gar zupy dla niecałej setki ludzi.

Wśród wolontariuszy przygotowujących posiłek dla bezdomnych trudno nie zauważyć Reni, rezolutnej dwunastolatki. W „Zupę” razem ze swoją mamą angażuje się co tydzień. – Co jest lepsze: to, że uczysz się gotować, czy to, że poznajesz nowych ludzi? – Poznawanie ludzi, bo gotować to ja już umiem – odpowiada bez chwili wahania. Renia nie boi się bezdomnych. – To są normalni ludzie, tak jak my, tylko nie mają domu, czasami są brudni i potrzebują jedzenia – tłumaczy.

– A moja mama to jest taki żartowniś. Kiedyś rozdawała kanapki i mówi: „Proszę, 5 złotych”. I ten zdziwiony pan już chciał wyciągać pieniądze… – dodaje z uśmiechem.

Ola, jedna z inicjatorek „Zupy w Kato”, najpierw angażowała się w „Zupę na Plantach”. To takie samo gotowanie, tyle że w Krakowie. Pomaganie wyssała z mlekiem mamy i… taty. – Moja mama jest nauczycielką i w klasie najważniejsi byli dla niej uczniowie z domu dziecka. Pamiętam też mojego tatę, który widząc osobę bezdomną, zawsze ją zgarniał i szedł z nią na zakupy. Ostatnio byłam na spotkaniu z Szymonem Hołownią, który powiedział: „Panu Bogu można kibicować gdzieś tam z trybun, ale najlepiej jest grać z Nim na boisku”. Ma rację – przyznaje.

Wolontariusze „Zupy w Kato” sami kupują produkty potrzebne do przygotowania cotygodniowego posiłku. Czasem pomagają im też jakieś firmy lub inni dobrzy ludzie.

– Dziś zadzwoniła do mnie zaprzyjaźniona pani, która ma swoje stoisko na placu Miarki, z informacją, że ma dla mnie 10 bochenków chleba. Byłam akurat na mieście, ale bez samochodu. Szłam więc z tymi wielkimi tobołami i… spotkałam Krzysia. Powiedział: „Ja ci to ogarnę”. Krzyś przychodził do nas na zupę jako osoba bezdomna. Teraz jest naszym wolontariuszem, ma pracę, wyszedł z bezdomności.

– Pan Bóg mi pomógł, stwierdziłem więc: Czemu ja miałbym nie pomagać? – mówi Krzysiek, który właśnie wszedł do Wysokiego Zamku. – Pewnej nocy padłem na kolana i poprosiłem Go, żeby mi pomógł. Bo ja już nie daję rady. Ile razy rzucałem jakiś nałóg, to zmieniałem go na inny. Kiedyś ja, chrześcijanin, tak myślałem o bezdomnych: lenie, nieroby, nie chce im się pracować, tylko alkohol piją. Ale kiedy poznałem ich historie, a wiem, że mówili prawdę, to po prostu przekonałem się, że wielu z nich przerosło życie. Na ulicy zgadzają się na to, że będą żebrać na jedzenie czy na inne rzeczy. Robią to, bo boją się powrotu do swoich problemów...

« 1 2 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Zapisane na później

Pobieranie listy

Quantcast