W „Drachu” Roberta Talarczyka miesza się wszystko. Przede wszystkim zaś – czas. Wrzuceni w niego bohaterowie, by nawiązać kontakt z widzem, jak ryby wyskakują nad wodę. Jednak po chwili znów pod nią znikają…
Bohaterów jest tak wielu, że podczas spektaklu zaledwie z kilkoma dało się nawiązać trudną przyjaźń. Dlaczego trudną? Bo opowiedziane przez Twardocha i Talarczyka historie Ślązaków są smutne i nieszczęśliwie się kończą, a kto chce przyjaźni z nieszczęśnikami? Wygląda na to, że dzielących się swoimi opowieściami nie było na nic więcej stać. A urodzeni w Gliwicach, mówiący po polsku, niemiecku i gwarą śląską, nie mają innego wyjścia jak… tragiczne życie. Śląska ziemia wymyka się im spod stóp, tak samo jak czas, w którym wędrują, a właściwie przepadają. Refleksja nad pęczniejącymi w brzuchach matek poczętymi ludźmi, którzy potem pędzą przez życie, zdeterminowani warunkami historycznymi, to jedyny metafizyczny aspekt przedstawienia.
Ci, którzy nie przeczytali „Dracha” Szczepana Twardocha, a przyszli do Teatru Śląskiego na spektakl, mogą mieć problem ze zrozumieniem, co autor chciał powiedzieć. Sygnały scenograficzne i sceniczne dają widzom do zrozumienia, że rzecz dotyczy Ślązaków. Na telebimie pojawia się sam Twardoch, który tłumaczy, że chce wyjąć Ślązaków z krepujących ich ram. Założenia szczytne, choć po „Piątej stronie świata” Kazimierza Kutza, wyreżyserowanej w tym samym teatrze przez Talarczyka, to przedsięwzięcie było obciążone dużym ryzykiem.
Mimo znakomitej gry aktorów, którzy w tym teatrze bronią prawie każdego spektaklu, nie da się odkryć innych walorów tej inscenizacji. Przedstawiony w niej świat animują dwie postaci narratorów rodem z kabaretu, jakby reżyser próbował nawiązać do słynnego filmu Boba Fosse’a. Niestety, wszystko w tym spektaklu kończy się na dobrych chęciach realizatorów. A one nie wystarczą, żeby urzec widza i pozwolić mu zrozumieć świat, którym jest Śląsk.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się