– Jak to jest być mamą biskupa? – Bardzo miło. Wszyscy mocno mnie ściskali. A tych, którzy mi gratulowali, prosiłam o modlitwę. Za Andrzeja, żeby służył jak najlepiej. Żeby podołał wszystkiemu, czego Pan Bóg od niego wymaga...
Anna Iwanecka z Siemianowic Śląskich to elegancka, serdeczna mama 5 dzieci, babcia 17 wnuków i wnuczek, prababcia 3 prawnuczek (ta ostatnia w drodze). Już na początku naszego spotkania prosi, by założyć jej korale. To szczególny prezent od syna biskupa. Kolor sukienki także nie jest przypadkowy. – Proszę zobaczyć, biskupi – uśmiecha się, pokazując bordową sukienkę.
O wiarę, nadzieję i miłość biskupa
Pokój przepełniony świętymi wizerunkami i zdjęciami najbliższych. Jest i Matka Boża Częstochowska, i sługa Boży ks. Franciszek Blachnicki, i fotografia upamiętniająca ostatni taniec Anny z nieżyjącym już mężem Wilhelmem.
Spotykamy się trzy dni po święceniach ich syna, Andrzeja Iwaneckiego, nowego biskupa pomocniczego diecezji gliwickiej. Fryzura mamy biskupa trzyma się jeszcze idealnie. Na stole obok krzyża stoją dwa obrazki – prymicyjny i biskupi.
Obok na komodzie stos świeżo wydrukowanych obrazków z wizerunkami świętych Piotra i Pawła, patronów katedry gliwickiej. Na drugiej stronie herb i zawołanie biskupie „Jezus jest Panem”. Biskup Andrzej Iwanecki, kapłan pochodzący z diecezji katowickiej, na biskupa wyświęcony został w niedzielę 7 stycznia w gliwickiej katedrze.
O papieskiej nominacji diecezja dowiedziała się w sobotę 18 listopada ubiegłego roku. – To miłe, że ktoś nas potrzebuje, a jeszcze milsze, że tym kimś jest Pan Jezus – mówił tego dnia w Gliwicach. Kiedy o nominacji dowiedzieli się najbliżsi ks. Andrzeja, postanowili założyć różę różańcową i w jego intencji modlić się do Maryi aż do dnia święceń.
W modlitwie trwają jednak do dziś. – Ja zaczynam i przed moją dziesiątką modlę się: „Wierzę”, „Ojcze nasz”, trzy razy „Zdrowaś Maryjo” o umocnienie jego wiary, miłości, nadziei. Siedzę sobie wygodnie w fotelu, patrzę na krzyż i tak się modlę – mówi seniorka rodu.
Spowiedź i śmierć
Pani Anna przyznaje, że razem z mężem wszystkie dzieci wychowywała nie dla siebie, a dla innych. Taki przykład zostawiła jej matka, Józefa, która od samego początku łatwo nie miała. Jej mąż Andrzej zginął na kopalni „Wanda-Lech”, mając 33 lata. Zostawił żonę i trzy córki. Najmłodsza, pani Ania, miała wtedy 9 miesięcy.
– Nie pamiętałam go. Siadałam więc koło mamy i mówiłam: „Mamo, mówcie mi o tacie”. To mi opowiadała, jaki był wesoły, jak ze mną tańczył, trzymając mnie na rękach… – wspomina. I zaraz dodaje okoliczności, w jakich odszedł na wieczną szychtę. – Tata rano poszedł do spowiedzi, a wieczorem zginął – opowiada. „Obudź mnie jutro, bo idę do spowiedzi” – powiedział swojej żonie przed śmiercią.
– To było przed Niedzielą Palmową, mama mu więc odpowiedziała: „Pójdziesz sobie Jędrek w Wielki Czwortek, bo to wszyscy idą w Wielki Czwortek”. A on w Wielką Środę miał pogrzeb. Pan Bóg rano w spowiedzi go przytulił, a wieczorem znów go przytulił, bo go do siebie zabrał – mówi pani Anna.
Mama Józefa nauczyła ją wrażliwości na potrzeby biednych, dzielenia się jedzeniem, dobrą radą. Także pani Anna jest doradcą – prowadzi już 50 lat parafialną poradnię życia rodzinnego w Siemianowicach (obecnie w dzielnicy Michałkowice). Przygotowuje narzeczonych do sakramentu małżeństwa oraz aktywnie działa w Domowym Kościele Ruchu Światło–Życie. Przez 48 lat pracowała w szkole specjalnej, 4 lata pełniła funkcję wicedyrektora, a ostatnie 10 lat uczyła religii. A kiedy szukała męża, to był jeden warunek: nie mógł pracować na kopalni. Bała się, że zginie jak jej tata.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się