W uroczystość Wszystkich Świętych przypominamy sylwetki czterech duchownych z Górnego Śląska. Wszyscy zginęli śmiercią męczeńską.
Pochodził z rodziny górniczej. Jego ojciec, również Ludwik, był sztygarem w kopalni „Prezydent” w Chorzowie. Matka, Franciszka z domu Hadasz, pochodziła z Bytkowa pod Katowicami. Był piątym dzieckiem spośród dziewięciorga rodzeństwa. Wszyscy byli bardzo religijni. Był ministrantem, interesował się sprawami religii i Kościoła.
Powołanie do posługi misyjnej poczuł w sercu podczas misji parafialnych. Pomysł ten nie spodobał się jednak rodzicom. Poparli go za to dalsi krewni. Wkrótce i rodzice byli mu przychylni. Rozpoczął naukę w Niższym Seminarium Misjonarzy Werbistów u Świętego Krzyża w Nysie.
Podczas wakacji razem z bratem pracował na kopalni. W ten sposób pomagał matce po śmierci ojca. Jako młodzieniec dobrowolnie wyrzekł się napojów alkoholowych i palenia papierosów. Do końca życia był tym przyrzeczeniom wierny.
Śluby zakonne złożył w 1928 roku. Dwa lata wcześniej, jeszcze pod koniec studiów, za przykładem o. Grignon de Montfort, oddał się całkowicie Najświętszej Maryi Pannie. Akt zawierzenia podpisał własną krwią!
O. Ludwik studiował m.in. w Niemczech i w Rzymie. W Wiecznym Mieście w uroczystość Chrystusa Króla, 30 października 1932 roku, otrzymał święcenia kapłańskie. Mszę św. prymicyjną odprawił w uroczystość Wszystkich Świętych w kaplicy Domu Generalnego w Rzymie.
Trzy lata później, po uzyskaniu tytułu doktora teologii na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie, przyjechał do Chludowa pod Poznaniem. W 1935 roku werbiści otworzyli pierwszy w Polsce nowicjat. O. Ludwik został magistrem nowicjuszy, a kilka lat później rektorem nowicjatu.
Po wybuchu wojny żegnał prawie wszystkich domowników podlegających ewakuacji na wschód Polski. On sam domu nie opuścił. Z relacji świadków dowiadujemy się, że warunki pierwszych dni okupacji były do zniesienia. Niemcy rzadko zaglądali do klasztoru. Jednak na skutek złowrogich wieści o wysiedlaniu i aresztowaniach naradzano się, czy kleryków nie rozesłać do domów rodzinnych. O. Ludwik różnymi sposobami starał się rozwiązać przyszłość nowicjuszy. Pertraktował z werbistami w Austrii i w Niemczech, z Generalatem w Rzymie o przyjęcie jego podopiecznych. Proponował nawet, aby przenieść nowicjat do Domu w Bruczkowie, gdzie na dużym gospodarstwie rolnym można by pracować na utrzymanie i tak przetrwać. Wstrzymano jednak wszystkim wyjazdy. Pewnego dnia o. Ludwik nie wiedział, że rozmawiając z żołnierzem, rozmawia równocześnie z gestapowcem. Miał wówczas powiedzieć, że woli pertraktować z żołnierzami, którym bardziej ufa, niż gestapo. To zadecydowało o jego przyszłym losie. Wykorzystano to jako pretekst i zaaresztowano go 25 stycznia 1940 roku.
Obchodzono się z nim bardzo brutalnie. Krew towarzyszyła mu od dnia aresztowania, gdy w Domu Żołnierza (wtedy siedziba gestapo) zdarto z niego sutannę i strasznie go pobito. Była zima, a on został tylko w poszarpanej koszuli i spodniach. Współwięzień pamięta, że gdy wprowadzano go do celi w VII Forcie w Poznaniu, ktoś użyczył mu kurtki, którą zostawił stracony więzień. O jego śmierci klasztor dowiedział się dopiero po kilku tygodniach.
Jeden z naocznych świadków męczeństwa ojca Mzyka, ks. Sylwester Marciniak, tak go wspomina:
Ojciec Mzyk wypełniał wszystkie polecenia bardzo skrupulatnie, ostrzegał przed wszystkim, czym można by „podpaść” i stale, jak to łatwo było zauważyć, modlił się.
Władze obozowe interesowały się nim szczególnie. Któregoś dnia wszedł do celi komendant obozu z innym oficerem. Każdego po kolei pytali o nazwisko i „przestępstwo”. Przy O. Mzyku zatrzymał się i powiedział: „Ach tak, to jest ten twardy nasz przeciwnik”. Po wyjściu oficerów wyjaśnił nam O. Mzyk, że dawał „mocne” odpowiedzi w czasie aresztowania i w śledztwie. Pewnego dnia wywołał O. Mzyka z celi strażnik obozowy Hoffmann i strasznie go pobił na korytarzu.
20 lutego 1940 roku po południu wpadł do naszej celi podoficer Dibus z jakimś szoferem. Obydwaj byli pijani, strasznie się awanturowali. Szczególnie jednak bili po twarzy O. Mzyka. Zwłaszcza ów szofer na polecenie Dibusa. To miał być ostatni dzień ojca Mzyka. W nocy otworzyli drzwi. Nie weszli jednak do celi. Kazali nam wszystkim wyjść na korytarz z wyjątkiem ks. Olejniczaka. Było ich kilku z Dibusem na czele. Stanęliśmy w skarpetkach i ubraniach (bo tak zawsze spaliśmy) na głównym korytarzu naprzeciw naszej celi. Dibus zatrzymał ks. Gałkę, O. Mzyka i mnie, reszcie kazał odejść. Kazano nam biec bocznym korytarzem. Gdyśmy biegli obok siebie, O. Mzyk poprosił mnie o rozgrzeszenie. Gdy dobiegliśmy do końca korytarza, z ks. Galą zatrzymaliśmy się przed schodami prowadzącymi na wyższe piętro, natomiast O. Mzyk zaczął wchodzić na stopnie. Wtem rozległ się za nami krzyk strażników, kazano nam stać na miejscu. Ojca Mzyka ściągnięto ze schodów i zaczęto go bić „za to, że chciał zbiec”. W tej chwili zrobiło się wielkie zamieszanie, z którego trudno zdać sobie sprawę. Pamiętam jednak dokładnie, że ks. Gałka jak i O. Mzyk bardzo krzyczeli i jęczeli. Jakkolwiek nie byłem w tej chwili przy nich, miałem wrażenie, że strasznie ich bito i znęcano się nad nimi. Moje mniemanie potwierdził wygląd ks. Gałki, który był poraniony, posiniony, pokrwawiony, miał podarte spodnie i koszulę.
Bicie O. Mzyka i ks. Gałki trwało długo. Chociaż trudno określić czy 15 minut czy pół godziny. W międzyczasie znalazłem się na głównym korytarzu obok naszej celi, a więc blisko zewnętrznej bramy wschodniej. Do tej oto bramy przyprowadził ojca Mzyka Dibus. Gdy przechodzili obok mnie, musiałem się odwrócić, a więc nie mogłem zobaczyć, jak wyglądał. Kazał stanąć mu przy bramie, a sam cofnął się do podoficera, który wówczas rozmawiał ze mną, pożyczył od niego naboje, a następnie przybliżył się do O. Mzyka i strzelił w głowę z tyłu. Gdy już upadł, strzelił po raz drugi. Ks. Gałce i mnie pozwolono odejść do celi. Za jakieś pół godziny słyszeliśmy, jak zabierano zwłoki ojca. Mzyka.
Inny świadek, niewidomy ks. Olejniczak, który tylko wszystko słyszał, dodał jeszcze jeden szczegół: Dibus wybierając sobie upatrzone ofiary, bił je po twarzy, kopał bez opamiętania. Przy takim inspekcyjnym napadzie został także okrutnie zbity wasz śp. ks. Ludwik. Pragnąc wówczas okrutnie skatowanego brata kapłana oderwać od wewnętrznego udręczenia, zbliżyłem się do niego bełkocąc jakieś słowa pociechy, na co otrzymałem znamienne słowa: „Nie może być uczeń nad Mistrza” Wówczas pochyliłem się przed nim i poprosiłem go o błogosławieństwo, którego mi też chętnie udzielił.
Beatyfikowany przez Jana Pawła II w grupie 108 męczenników czasów II wojny światowej, w Warszawie 13 czerwca 1999 roku.