Tischner, ptoszki i "Leanderka"

Czyli jak tu pisać po naszymu?

Spore nadzieje wiązałem z „Leanderką” Rafała Szymy. Ten zbiór napisanych po śląsku opowiadań otwiera przecież nową serię wydawniczą, mającą promować współczesną, śląską literaturę. Niestety, jak to się kolokwialnie mówi: szału niy ma.

Jakiś czas temu, w felietonie „Plebejskość na Śląsku wychodzi nam najlepiej”, Paweł Smolorz zahaczył m.in. o kwestię pisanego języka śląskiego. Nazwał go eksperymentem „okopanym w panicznej ucieczce przed totalnym spolonizowaniem; w szlaczkach, ptaszkach, konstrukcjach gramatycznych, nie używanych „w realu” przez nikogo, z wyłączeniem autora”. Właśnie z czymś takim mamy do czynienia w „Leanderce”

Na tomik ten składa się pięć, całkiem ciekawych pod względem fabularnym, nowel, które jednak językowo są „poprzeblykane choby we starym kinie” (Szyma pisze w ten sposób o swoich bohaterach, ale sformułowanie to świetnie charakteryzuje twórczość większości śląskich autorów, gustujących w archaizmach zapisywanych za pomocą wspomnianych szlaczków i ptoszków, w których naprawdę coraz trudniej się połapać. Dowód? Chociażby ostatni odcinek youtube’owego programu „Chwila Z Gŏdkōm”, który można zobaczyć tutaj).

W 2013 roku profesor Zbigniew Kadłubek w sposób absolutnie fenomenalny przetłumaczył na naszo godka tragedię „Prometeusz skowany” Ajschylosa. Antyczny tekst dotykający starogreckiego mitu wymagał (aż się prosił!), by sięgnąć w nim po śląskie archaizmy. Ale czy taka archaizacja potrzebna jest także w przypadku książek pisanych po naszymu przez autorów żyjących w XXI wieku i opowiadających o współczesności? Śmiem wątpić. No i ta pisownia…

O, Ŏ, Ō, Ô, Õ… - ile jeszcze literek „o” zdołają wymyślić „ślabikorzowcy”?

Ok, mamy czas eksperymentowania, szukania – nic w tym złego. Ale po co tak bardzo komplikować sobie i czytelnikom życie? Gdy ksiądz Józef Tischner w 1997 roku wydał „Historię filozofii po góralsku” pisoł po górolsku, a jednak każdy potrafił to przeczytać. I prawie każdy kupił, bo książka stała się wielokrotnie wznawianym bestsellerem.

A przecież na Śląsku też mieliśmy całkiem ciekawe próby pisanio. Wydawniczym hitem była „Biblia Ślązoka” Szołtyska, objawieniem erudycyjne „Listy z Rzymu” Kadłubka, rewelacją (szkoda że znaną właściwie tylko na Zaolziu) książka „Z bagna nad mroki” Tomanka, którą do dziś czyta mi się najlepiej i gdy mam ochotę na lekturę czegoś po śląsku, najczęściej sięgam właśnie po nią.           

Tam żodyn niy dziubdzioł, niy wynokwioł, niy ptoszkowoł. Może więc warto wrócić do tamtych form zapisu?

*

Felieton z cyklu Okiem regionalisty

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..