Czasem jego brak u dziennikarzy i wydawców jest maskowany stwierdzeniem: "Ludzie tego potrzebują. Oni chcą o tym czytać".
"Rutkowski nie szukał Madzi" – taką wstrząsającą informację zamieściła na swojej czołówce katowicka "Gazeta Wyborcza" w poniedziałek (19 listopada). Czyli serial trwa. Katarzyna W. zaginęła, jest wniosek o jej aresztowanie, więc pora na "detektywa".
Zaskakujące, jak wiele czasu potrzeba było niektórym, by stwierdzić, że Rutkowski wykorzystuje tę sprawę, żeby powrócić z medialnego niebytu. Marcin Pietraszewski z powagą uświadamia czytelnika: "Krzysztof Rutkowski zapewniał, że jego firma stawała na rzęsach, by odnaleźć zaginioną Madzię z Sosnowca. Ustaliliśmy jednak, że było zupełnie inaczej". Cytuje zeznania pracownika Rutkowskiego, który "podczas konferencji prasowych stał za szefem w kominiarce na głowie, żeby zrobić wrażenie". I to wszystko w dzienniku, który 10 miesięcy wcześniej każde słowo detektywa przekazywał czytelnikowi jako kolejną przełomową wiadomość. Rutkowski na łamach GW spekulował, dzielił się teoriami, a nawet odnajdował świadków, którzy ukrywali się przed policją. "Zgłaszają się do mnie policjanci, których żony boją się wychodzić na podwórko z dziećmi. Mamy informację o podobnych próbach porwań w Sosnowcu" – cytował detektywa Przemysław Jedlecki 29 stycznia.
A wystarczyłoby trochę zdrowego rozsądku. Bo i owszem, wszyscy dali się nabrać Katarzynie W., ale na "bajery" Rutkowskiego nie każdy musiał. Zwłaszcza że upodobanie "detektywa" do medialnego szumu jest tajemnicą poliszynela. Czerwona lampka (jeśli nie zapaliła się wcześniej) powinna włączyć się po "ustaleniu prawdy" przez Rutkowskiego. Skoro "zapewnił, że w poszukiwaniach Magdy nie ma zamiaru rywalizować z policją. – Przekazujemy jej wszystkie ważne informacje. To nie olimpiada – mówił" (to też GW), to dlaczego taśmę z przyznaniem się do winy dziennikarze otrzymali w tym samym czasie, co policja (a może i wcześniej)?
Odpowiedź na te wszystkie wątpliwości jest jedna – sensacja jest ważniejsza niż przekazanie prawdziwych informacji. "Sprawa Madzi" dobrze się sprzedawała, więc trzeba było opisać każde posunięcie "detektywa". Pewnie większość wydawców, zapytana o powody przytaczania wypowiedzi Krzysztofa Rutkowskiego, odpowiedziałaby: "Ludzie na to czekają". Sama GW też postanowiła sobie zostawić furtkę do obrony. Kiedy całe zamieszanie wydawało się chylić ku końcowi (Katarzyna W. się przyznała, policja szukała ciała), Michał Gostkiewicz 3 lutego opublikował tekst "Rutkowski-superstar", który teoretycznie "obnaża" krętactwa "detektywa". Jednak jego lead jest bardzo niejednoznaczny: "Dzięki niemu doszło do zwrotu w sprawie zaginionej półrocznej Madzi" – informuje w pierwszym zdaniu. "To Rutkowski przekazał kobietę policji. Problem w tym, że nie miał prawa działać, bo nie jest detektywem. Nie ma licencji. Ma za to tupet i osobowość medialną. I bardzo lubi show". Czyli tej (większej) części społeczeństwa, która czyta tylko początek i podpis pod zdjęciem, została przekazana informacja: "policja znowu musi tuszować swoją nieudolność, pastwiąc się nad sprytnym Rutkowskim".
A gdyby tak od początku nałożyć embargo na głębokie, przełomowe i wstrząsające informacje od detektywa? Gdyby nie kreować Katarzyny W. na celebrytkę, która uśmiecha się w bikini? Nie wierzę, że każdy potrzebuje zaspokoić swoją ciekawość. Nie odczuwam tej potrzeby, na którą powoływał się Sławomir Jastrzębowski, redaktor naczelny "Super Expressu", broniąc decyzji o publikacji zdjęć matki Madzi. I jestem przekonana, że wiele osób także jej nie odczuwa. A większość z tych, którzy śledzą ten serial w dziennikach i tabloidach, kieruje się stwierdzeniem: "Ciekawe, co znowu wymyślili".