Obiecałam sobie, że więcej nie poruszę tego tematu. Jednak to, co przeczytałam w "Tygodniku Powszechnym" mną wstrząsnęło
Chodzi o sprawę Mai zostawionej przez rodziców na lotnisku w Pyrzowicach. Przyznaję: niektórzy komentatorzy przegięli w swoich zapędach, by ukarać rodziców. Jeżeli to zwyczajna rodzina, wystarczy im cała medialna "szopka", aby takie doświadczenie się więcej nie powtórzyło. O całej czwórce (mama, tata, syn i córka) nadal myślę jako o pogubionych i stęsknionych za wakacjami osobach, które palnęły głupstwo. Jednak to, co przeczytałam w "Tygodniku Powszechnym" na temat całej afery zmroziło mi krew w żyłach. W artykule "Wszystkie dzieci są nasze" Katarzyna Kubisiowska dowodzi, że nic nadzwyczajnego się nie stało. Owi rodzice po prostu znaleźli się w złym miejscu i czasie, więc "okrutne" media rzuciły się na żer i uczyniły z nich kozły ofiarne. Wszystko według autorki można nazwać nowym reality show "Szczucie w imię dobra dziecka". K. Kubisiowska bierze w obronę rodzinę i nianię (która ponoć bardzo chciała zdążyć, ale miała awarię samochodu i pomyliła zjazdy z autostrady). Wylicza, że dziewczynka była pod opieką personelu lotniska tylko przez 12 minut, a spóźniona opiekunka dotarła wcześniej niż policjanci. Swój wywód podpiera tezami Susan Sontag na temat letargu, z którego współczesnego człowieka wyrywają tylko obrazy.
Z każdym kolejnym zdaniem coraz mniej wierzyłam w to, że autorka ma własne dzieci (sprawdziłam, ma dwoje). Apogeum mojego zdziwienia osiągnęłam przy fragmencie: "Dla ostudzenia emocji proponuję eksperyment: włączmy kamery w komórkach i zarejestrujmy nasz dzień powszedni, a następnie nagrany materiał wrzućmy na YouTube’a. Bądźmy uczciwi: filmujmy nie tylko słodkie scenki z życia rodziny polskiej, ale pokażmy ciemną stronę księżyca, kiedy mama z tatą skaczą sobie do oczu, a dziecko drży z przerażenia, próbuje ich rozdzielić, błaga o spokój. Pochwalmy się reszcie świata codziennymi „egzekucjami”– zmuszaniem malucha do jedzenia, wyzywaniem go od debila przy odrabianiu lekcji, stawianiem na wiele godzin do kąta w ramach aktywności pedagogicznej, laniem za krętactwa, nieposłuszeństwo, niewyparzony język."
Skąd moje oburzenie, zdziwienie, zażenowanie? Po pierwsze jako matka autorka powinna wiedzieć, że dla 2-latka rozstanie z matką w takich okolicznościach jest dramatyczne. Nawet 12 minut zamienia się wtedy w wieczny płacz (kto nie widział autentycznie przerażonego dziecka ten nie wie). W tym wieku nie ma zrozumienia dla pojęć "na chwilę", "wrócę szybko". Jest tu i teraz. I komunikat płynie - zostałem porzucony. O tym rozpisywali się wszyscy.
Jednak bardziej zdziwiło i zaniepokoiło mnie coś innego. Dla mnie cała "burza medialna" jest dowodem na to, że mamy jeszcze zdrowe odruchy, że z polskimi rodzinami wcale nie jest tak źle. Dla K. Kubisiowskiej to dowód na coś zupełnie przeciwnego. Jest bardzo źle, więc rzucamy się na bogu ducha winnych ludzi, którym powinęła się noga. Dla dziennikarki TP rzeczywistością są rodzinne awantury, wyzywanie dzieci od debili, bicie ich. I tu rodzi się mój największy sprzeciw: to, że organizowane są kampanie przeciwko biciu czy wyzywaniu dzieci nie znaczy, że tak postępuje większość. Chodzi o to, żeby zwrócić uwagę, że taki problem istnieje. Znam wiele wspaniałych rodzin. Owszem ich codzienność może nie jest różowa, ale szanują się wzajemnie i kochają. Zrobią dla siebie nawzajem wszystko. Bo tu jest problem w przypadku historii z Pyrzowic: rodzice wybrali swoje dobro nad dobro dziecka. Sami zawinili, ale konsekwencjami obarczyli dziewczynkę, która nawet im nie mogła pomóc w pakowaniu. Miłość własna nad miłość dziecka jest tą siłą destrukcyjną, która jak porusza w tej historii.
Z jednym muszę się jednak zgodzić: dziennikarka TP piętnuje przy okazji zachowanie Jurka Owsiaka, który na całej sprawie próbował ugrać coś dla siebie. Jego zachowanie także uważam za delikatnie mówiąc niestosowne. No chyba, że weźmie się pod uwagę, że musiał zaistnieć w mediach, bo wielkimi krokami zbliżał się Woodstock.