Reklama

    Nowy numer 12/2023 Archiwum

Pielgrzym nr 0001

Benek Smołka i Stasiek Pol, maturzyści, umówili się w czasie przerwy: "Idymy piechty na Jasno Góra za to, że my przeżyli". O pierwszej Pielgrzymce Rybnickiej opowiedział nam jej pierwszy uczestnik.

Pierwszy pielgrzym z Rybnika ma dzisiaj 88 lat i mieszka w Zabrzu. Stanisław Pol opowiedział nam o pierwszym marszu rybniczan na Jasną Górę 66 lat temu. I o tym, co ich do tego marszu popchnęło, czyli o niezwykłych wojennych przeżyciach sześciu chłopaków z rybnickiego gimnazjum męskiego (dziś I LO im. Powstańców Śląskich).

Ucieczka z karabinem

Ci chłopcy mieli po wojnie po 20–22 lata. Wcześniej, w czasie okupacji, nie dość, że nie mogli skończyć swojej szkoły, to w dodatku zostali wcieleni do Wehrmachtu. Spotkało to też Staśka Pola i jego trzech braci.

– Ale wie pan, jak my tam dzielnie walczyli? Wszyscy czterej my z niemieckiego wojska uciekli – śmieje się dziś Stanisław.

Jego brat Jerzy uciekł do aliantów w Normandii, ledwo tam wylądowali. Z miejsca poprosił o przyjęcie do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie i wkrótce włożył polski mundur. To samo we Włoszech zrobił Florian – bliźniak Stanisława, który trafił do Andersa. Kolejny brat – Zygmunt – po wcieleniu do Wehrmachtu jechał do Grecji, ale po drodze w Bośni razem z kolegą, Ślązakiem z Cieszyna, wyskoczyli z pociągu i wstąpili do partyzantki Tity. Jako ostatni z niemieckiego wojska uciekł wreszcie Stanisław.

Bracia zrobili to, nie wiedząc o sobie nawzajem. Uciekli, bo rodzice wpoili im miłość do Polski.

Słowo „uciekli” nie oddaje jednak dramatyzmu tych sytuacji. To było śmiertelnie niebezpieczne: dezerterzy byli rozstrzeliwani.

– Mnie wzięli do Wehrmachtu w maju 1944 roku. Szkolili nas, głównie Ślązaków, niedaleko Wuppertalu. Alianci już wtedy byli w Holandii, słyszałem z daleka działa i cieszyłem się, że do nich ucieknę – wspomina Stanisław Pol.

Niestety, Niemcy zmasakrowali alianckich spadochroniarzy (w tym Polaków) w bitwie pod Arnhem i front na Zachodzie stanął. A Stanisław z kolegami trafił w Kieleckie, w pobliże frontu wschodniego, który był już wtedy nad Wisłą. – Tam byli przeważnie Ślązacy, więc umawialiśmy się, że uciekniemy. Ale widać z Wuppertalu przyszła na nasz temat negatywna opinia, bo wszystkich Ślązaków porozdzielali po dwóch do innych oddziałów, między Niemców. Zostałem tylko z jednym kolegą – Marianem Furgołem z Tychów. Jego ojciec był w obozie koncentracyjnym. No i z Marianem robiliśmy plany ucieczki – wspomina Stanisław Pol.

Bali się uciekać do Rosjan, więc postanowili zwiać prosto do Rybnika. W połowie listopada, w czasie zmiany wart w porze zmierzchu, chłopcy porwali karabiny, obładowali się jedzeniem i amunicją, po czym czmychnęli w las.

Akowiec z „Ymy”

Szli przez całą noc, by umknąć pościgowi. – Nad ranem za wsią Sobków doszliśmy nad Nidę. Zmęczeni, pukamy do jakiejś chaty: „My uciekli z wojska, czy nie byłoby możliwości...?”. A gospodarze na to serdecznie: „Tak, chłopcy, wyśpijcie się na sianie na strychu, jakby ktoś się zbliżał, to was obudzimy”. To było niesamowite, że podczas tej ucieczki ludzie na wsiach dawali nam schronienie i dzielili się chlebem, choć sami mieli go mało. Strasznie ryzykowali, bo gdyby Niemcy nas u nich złapali, toby im całe gospodarstwo spalili. Tylko raz jeden gospodarz nas płaczliwie prosił: „Idźcie... idźcie...”. Co było robić, poszliśmy szukać pomocy gdzieś dalej. Wybieraliśmy chałupy stojące na uboczu – wspomina.

Raz do chaty, w której odpoczywali, wpadli jednak uzbrojeni mężczyźni z wrzaskiem: „Ręce do góry!”. – Byłem wystraszony, myślałem, że to jacyś pomagierzy Niemców. Ale Marian, stojąc z rękami w górze, trzeźwo zapytał: „A kim panowie jesteście?”. Okazało się, że to nasi, akowcy. Kazali pokazać, co mamy w kieszeniach. Ja miałem modlitewnik po polsku, poświęcony św. Teresie od Dzieciątka Jezus. Uwierzyli nam. Dowódca znał nasze strony, bo kiedyś robił „na Ymie”, czyli na „Marcelu” w Radlinie. Chcieliśmy do nich przystać, ale powiedział, żebyśmy szli do grupy „Anioła”, która działała bardziej na południu. Wzięli nasze karabiny i mundury, bo mówi, że im się przydadzą, a nam dali w zamian cywilne ciuchy i bagnety. I odwieźli nas furmanką aż na granicę Generalnej Guberni pod Kromołowem – wspomina.

Emil, co uciyk do Rusów

Chłopcy przekradli się przez tę granicę i dotarli piechotą do Rybnika. Rodzice Stanisława przygotowali im tam zamaskowaną skrytkę pod schodami ich domu, stojącego niedaleko dawnego baru „Kamyczek”.

« 1 2 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Reklama

Zapisane na później

Pobieranie listy