Utrata dziecka nienarodzonego zawsze jest dramatem. Czasem jednak ten dramat staje się jeszcze większy za sprawą innych ludzi.
Opisane poniżej historie nie należą do lekkich, łatwych i przyjemnych. Nie mają też happy-endu. Są za to prawdziwe.
Historia pierwsza
Listopadowy wieczór. Do znanego powiatowego szpitala trafiam w 11. tygodniu ciąży, z lekkim krwawieniem i silnymi skurczami. Podczas badania ginekologicznego dzieje się to, czego obawiam się najbardziej, dochodzi do poronienia. Lekarz mówi, że niestety nic już nie da się zrobić. Zaprasza mnie na USG, zdruzgotana proszę, by mógł towarzyszyć mi mąż. Doktor jednak kategorycznie odmawia. Mąż, który w tym samym szpitalu był obecny przy porodach trójki naszych starszych dzieci, teraz nie może być obecny przy zwykłym badaniu. W jego trakcie lekarz potwierdza, że dziecka nie ma i konieczny jest zabieg wyłyżeczkowania jamy macicy. Ja z płaczem mówię tylko, że chcę pochować moje dziecko.
W szoku powtarzam to jak mantrę, każdej pielęgniarce i każdemu lekarzowi, z którymi mam styczność później. Przeprowadzony zostaje zabieg pod narkozą. W tym czasie mąż jedzie do domu po rzeczy, które mogą mi być potrzebne w szpitalu. Kiedy wraca, dyżurująca położna wita go słowami: „Co mamy zrobić z tymi resztkami, bo żona coś mówi, ale wie pan, ona jest ten tego..”, wymownie kręcąc przy tym palcem przy skroni. Mąż zdecydowanie żąda zabezpieczenia szczątków naszego dziecka tak, byśmy mogli je pochować. Po czym zostaje wyproszony ze szpitala z uwagi na nocną porę. Następnego dnia liczę na to, że ktoś powie mi, co dalej, co mamy teraz zrobić. Ale podczas wizyty lekarskiej dowiaduję się tylko, że wyjdę ze szpitala za kilka godzin i że mogę otrzymać L-4. Pytam więc jedną z położnych, co robić, ona radzi, by skontaktować się z miejscowym zakładem pogrzebowym, bo oni mają doświadczenie i znają procedury w takich wypadkach.
Po czym przysyła do mnie pracownika tego zakładu, który akurat przyjechał do szpitala po czyjeś zwłoki. W służbowym fartuchu i rękawicach człowiek ten, w wielkim zakłopotaniu, jest w stanie złożyć mi tylko kondolencje, zresztą jedyne, jakie usłyszałam w tym szpitalu. Informacji szukam więc w internecie i tam znajduję wszystko, co chcę wiedzieć. Kiedy przyjeżdża mąż, udajemy się do ordynatora z prośbą o wydanie szczątków naszego dziecka do pochówku i materiału poporonnego w celu przeprowadzenia badania pozwalającego określić płeć. Lekarz zdziwiony mówi, że to nie jest takie proste, bo o takich zamiarach należy personel szpital informować wcześniej, a teraz jest za późno, bo tkanki są już w formalinie, która uniemożliwia przeprowadzenie badań. Robi mi się słabo, kiedy to słyszę. Spokój zachowuje mąż, który mówi, że jasno i zdecydowanie prosiliśmy o zabezpieczenie ciałka dziecka i informowaliśmy personel, że chcemy je pochować. Jego pewny i stanowczy ton powoduje, że ordynator zaczyna się wycofywać, obiecując w końcu, że sprawdzi, jak wygląda sytuacja.