Nie muszę siedzieć zamurowany lękiem

Gość Katowicki 13/2024

publikacja 28.03.2024 00:00

O radości rezurekcyjnej i lekcji, jaką daje rodzina, opowiada Andrzej Strączek, ewangelizator świecki.

Mąż Gabrieli i tata siódemki dzieci  (Miriam, Magdaleny, Sary, Beniamina, Estery, Noemi i Anastazji). Wraz z rodziną zaangażowany w ewangelizację i nurt odnowy od 40 lat. Mąż Gabrieli i tata siódemki dzieci (Miriam, Magdaleny, Sary, Beniamina, Estery, Noemi i Anastazji). Wraz z rodziną zaangażowany w ewangelizację i nurt odnowy od 40 lat.
Marta Sudnik-Paluch /Foto Gość

Marta Sudnik-Paluch: Jakie są Pana pierwsze skojarzenia ze Świętami Wielkanocnymi?

Andrzej Strączek: Kilka dni wolnego od pracy. (śmiech) A mówiąc poważnie, te skojarzenia były różne przez całe moje życie. Odkąd sięgam pamięcią, kiedy nie miałem jeszcze odniesienia do Pana Boga, to najważniejsze były Poniedziałek Wielkanocny i śmigus-dyngus. Istotne było spotkanie chłopakami, lanie dziewczyn wodą, wspólne spędzanie czasu, bo jak się ma 14–15 lat, to takie spotkania są cenne. Potem przyszło doświadczenie Boga w ruchu oazowym. Jego definicją stało się Triduum Paschalne przeżywane u jezuitów. To była inna świadomość wiary. Potem okres małżeństwa i święta rozumiane jako dom, rodzina i nasze tradycje. Nastąpił czas dualizmu pomiędzy wczesnoniedzielną rezurekcją a liturgią światła, którą obchodziliśmy wieczorem. Trudno było mamie Gabi, która wtedy jeszcze żyła, przejść na tę nową tradycję – my robiliśmy kolację po przyjściu z liturgii i całą noc pojawiali się nasi znajomi oraz przyjaciele, żeby świętować. Dzisiaj święta to przyjazd dzieci, które w większości już wyszły z domu. Spędzamy razem ten czas.

Czekałam, czy pojawi się słowo radość. Ona chyba gdzieś pulsuje wśród tych skojarzeń.

Jestem człowiekiem, który woli problemy rozwiązywać niż je stwarzać. Radość towarzyszy naszemu życiu. Każde narodziny – mamy z żoną siódemkę dzieci – mimo że bywaliśmy w jakiś sposób zaskakiwani, bo planowaliśmy czwórkę, były radością. Ale to akurat bardziej działka mojej żony. Każde dziecko wnosiło radość, choć jej dynamika była zupełnie inna, była innym wyzwaniem. Nazwałbym to radością rezurekcyjną, bo trzeba umrzeć dla swoich planów, wizji, poukładanego życia. Wymaga to zostawienia tego wszystkiego Panu Bogu, co nie zawsze przychodzi łatwo. Dla mnie, mężczyzny, który kontrolował życie rodzinne, był za nie odpowiedzialny, ta radość przychodziła nieraz przez łzy.

Podoba mi się Pana określenie „radość rezurekcyjna”. Abp Adrian Galbas w jednym z kościołów stacyjnych powiedział, że radość to nie są wieczne gilgotki i śmichy-chichy, tylko stan zaufania, pewności, że jestem w dobrych, bo Bożych, rękach.

Radość to pewność, że nie jestem sam i jest mi z tą myślą naprawdę dobrze. Dobrze nie oznacza bezproblemowo, że mi niczego nie brakuje i za niczym już nie tęsknię. Ale to, co mam, wystarczy mi, żeby przeżywać szczęście. Z tym kojarzę radość. Kiedy wstaję rano i coś mnie boli, warto, żebym zauważył, że np. nad tym bólem zaświeciło słońce, za oknem śpiewają ptaki, idzie wiosna i jest Panu Bogu za co dziękować.

Odmawiając jutrznię, która towarzyszy mi od lat mojej młodości, wielkim odkryciem był „Kantyk trzech młodzieńców w piecu ognistym”, który jest w liturgii dość często. Jego autor najpierw patrzy w gwiazdy, widzi Boga, aniołów i zachwyca się tym, co go otacza. Dopiero potem „schodzi” na ziemię, do stworzenia, gór i dociera do człowieka. Kiedy do tego dodam, kto i w jakich okolicznościach to wyśpiewuje, zdaję sobie sprawę, że nie było takiego dnia w moim życiu, żebym miał gorzej niż oni. (śmiech)

Jestem zaskoczona, że jako mężczyzna tak otwarcie mówi Pan o doświadczeniu radości!

Tego mnie nauczyła żona – Gabrysia, i dzieci.

Oni są codzienną lekcją radości?

Powiem inaczej. Przede wszystkim modlitwa, czyli osobiste doświadczenie Pana Boga, które później przekuwa się na codzienny styl życia. To powinno być odarte z iluzji religijności, a sprowadzone do „tu i teraz”. Mogę przed panią udawać, że jestem nie wiadomo jak pobożny. Żona, która się tutaj obok kręci, machnie ręką. Ale przed dziećmi nie ma szans, żebym coś ukrył. Albo będę prawdziwy, albo po prostu mnie nie ma. Pamiętam, że w młodości śmiali się ze mnie inni oazowicze, że chodzę bardzo smutny. Nazywali mnie „kamienna twarz”.

Naprawdę?

Tak, wtedy żyłem w lęku. A kiedy przychodzi doświadczenie Pana Boga, poczucie, że jestem kochany, nie muszę się już bać. Oczywiście, mierzę się z trudami. Nieraz błagam: „Panie Boże, uratuj mnie przed tym”. Ale doświadczenie, że jestem kochany, daje mi wolność serca. Myślę: „Co mi ktoś może zrobić?” albo zaciskam zęby i dodaję: „No trudno”. Biorę to na bary, jestem tatą.

Ale powiedzieć: „No trudno” jest chyba nie tak łatwo. Często zdecydowanie lepszą opcją wydaje się walka i szarpanie się z życiem.

Za dużo razy upadłem, żeby udawać, że jestem fajny. Tyle razy Pan Bóg utarł mi nosa, iż wiem, że jeżeli cokolwiek mi w życiu wychodzi, nawet uśmiech, to jest z Jego łaski, z doświadczenia Jego miłości. Kiedy się pogubię, wiem, że Bóg ze mną nie skończył. To jest cały czas doświadczenie umierania, rezurekcji, wychodzenia z siebie, doświadczenie bycia w relacji. Bóg ze mną nie skończył, mimo że obiecuję mu co miesiąc, że już więcej nie będę. On na to „parska śmiechem”, a spowiednik robi znak krzyża. Po miesiącu ląduję znowu w tym samym miejscu, z prawie tym samym „katalogiem”. Bo chodzę do spowiedzi nie po to, żeby wydobrzeć, ale odnaleźć się we właściwym miejscu przed Panem Bogiem.

A jak zarażać tą prawdziwą radością? Dzielić się nią z innymi?

Nie wiem, mogę tylko opowiedzieć o tym, jak to się dzieje w moim życiu. To efekt spotkania z żywym Bogiem. Do dzisiaj pamiętam moment, kiedy miałem 15 lat i na zakończenie rekolekcji odmówiłem pierwszą w życiu modlitwę. Do mnie łaska przyszła w ostatni dzień, kiedy już wszyscy pakowali manatki. Powiedziałem: „Panie Boże, jeżeli to, co tu zobaczyłem, jest prawdą, to objaw mi się. Chcę Cię spotkać”. To była pierwsza modlitwa z sensem, która wypłynęła ze mnie, a nie ze skarbczyka czy paciorków. Pan Bóg, takie mam wrażenie, te słowa usłyszał i nieustannie odpowiada mi, prowadzi mnie. Doświadczam tej odpowiedzi. Jestem kochany, wiem, że Bóg ze mną nie skończył, mimo że ranię innych. Moja żona nie raz musiała zapłakać, dzieci nie raz musiałem przepraszać na kolanach. Ale takie jest doświadczenie bycia w relacji. O tym mówi papież Franciszek, że jeżeli chcemy być blisko Boga, musimy pozwolić sobie na porażkę. Bo On, który jest Ojcem, wyciągnie nas z tego. Być może będziemy się musieli przyznać, że nie jesteśmy idealni, że jesteśmy Kościołem w drodze. Ja jestem facetem w drodze, ojcem i mężem w drodze. Ale kiedy wiem, że jestem kochany, to wiem też, że ta druga strona mi wybaczy. Dzięki temu nie muszę siedzieć w jaskini, zamurowany lękiem, ale mogę wyjść i zaryzykować.

Mówi Pan o komforcie w popełnianiu błędów, tymczasem w dzisiejszym świecie dla wielu taka sytuacja powoduje ogromny dyskomfort.

To pytanie, skąd wziąć odwagę, jeżeli świat dookoła, media, wszystko, co mnie otacza, każe mi być człowiekiem sukcesu. Odpalam internet i widzę tam idealnych ludzi, a ja czuję, że jestem mały i nieporadny, zakompleksiony. W tej sytuacji tym bardziej musimy się starać, by każdy usłyszał komunikat: „Liczę na ciebie, jesteś dla mnie ważny”. Tylko to doświadczenie pomaga – przekonanie, że jestem kochany. Tego sam nie wymyślę, to wynika z doświadczenia Bożej miłości. Przepraszam, bo stało się to mantrą naszej rozmowy, ale to jest miejsce, do którego wracam za każdym razem, kiedy popełnię głupstwo, zje mnie strach, kiedy kogoś zranię.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.