Siostra od studni

Przemysław Kucharczak

|

Gość Katowicki 12/2024

publikacja 21.03.2024 00:00

W ostatniej chwili wydłużyła krok i dzięki temu nie nadepnęła na olbrzymiego pytona. Przeskoczyła go i spokojnie dotarła na katechezę do wioski. Boromeuszka mikołowska Sabina Habelok od 53 lat pracuje w Zambii.

	W zambijskiej wiosce. W zambijskiej wiosce.
Archiwum s. Sabiny Habelok /fotoreprodukcja Przemysław Kucharczak

Szłam na skróty do wioski, żeby tam katechizować. W ostatniej chwili zauważyłam, że coś na ziemi się wije. To był pyton, bardzo gruby i dłuższy niż ten pokój – mówi siostra Sabina. Rozmawiamy w klasztorze sióstr boromeuszek w Piekarach Śl.-Dąbrówce Wielkiej, rodzinnej miejscowości zakonnicy. – Pełznął sobie przez las. Głowę miał już daleko ode mnie. Kiedy pytonowi nie wchodzi się w drogę, to niekoniecznie coś człowiekowi zrobi. Pewnie gdybym mu nadepnęła na ogon, to miałby co jeść, ale wtedy byłam chudsza – śmieje się.

Siostra Sabina ma 77 lat, z których aż 53 spędziła w Zambii.

Woda z mięsem

O tym, że chciałaby pracować na misjach, mówiła już w 1964 r., gdy zgłaszała się do boromeuszek mikołowskich. Była świeżo po maturze w liceum w Piekarach Śl.-Szarleju. Matka generalna Paula Rolnik uprzedziła ją, że ich zgromadzenie nie prowadzi misji. – Zapytała mnie, czy w takim razie zostanę. Odpowiedziałam: „Zostanę, może się kiedyś otworzą”.

Sześć lat później zambijski arcybiskup Emmanuel Milingo poprosił biskupa katowickiego Herberta Bednorza o przysłanie sióstr na misje. Bp Bednorz przekazał tę prośbę matce Pauli. Dzięki temu w 1971 r. cztery pierwsze siostry boromeuszki przyleciały do Afryki. Wśród nich była 25-letnia Sabina.

Zjawiły się na lotnisku w Lusace obładowane bagażami, wśród których wyróżniały się miski i szczotki, bo śląskie siostry nie wyobrażały sobie życia bez sprzątania. Na początku pomogły im i dały dach nad głową siostry służebniczki starowiejskie.

Pracowały m.in. na misji w Chilanga. W 1977 r. abp Milingo poprosił boromeuszki o objęcie także szpitala misyjnego św. Łukasza w Mpanshya, 186 km od Lusaki. S. Sabina pracuje tam do dzisiaj. Szpital ma sto łóżek. – To bardzo biedne strony. Nie było światła ani wody, bo jedyna pompa do studni wysiadła. Trzeba było daleko chodzić po tę wodę. Kiedy padało, chorzy ze szpitala zbierali deszczówkę do misek – wspomina. – Raz posłałam ludzi z beczkami do rzeki po wodę do ugotowania obiadu dla chorych. Przywieźli całkiem brązową, w której roiło się od żyjątek. Pytam: „A co to tu macie?”, a oni: „A nie przejmuj się, w tej wodzie już masz mięso”. Miejscowi rzeczywiście piją wszystko. My tę wodę gotowałyśmy dla pacjentów i dla siebie – dodaje.

Kierowca w habicie

Siostra Sabina dostała wtedy zadanie pojechania samochodem terenowym do sąsiedniego państwa – Malawi, gdzie można było dostać części do naprawy pompy. Ruszyła o 3.00 rano, a po południu była na miejscu. Na trzeci dzień wróciła z naprawioną pompą. – Gdy dotarłam do Mpanshya, wszyscy ludzie tańczyli z radości, że będą mieć wodę – mówi.

Odtąd mieszkańcy wszystkich okolicznych wiosek przychodzili po wodę do ich szpitala. Siostra Sabina stwierdziła, że trzeba im pomóc z dostępem do wody. Doprowadziła do wybudowania w całej okolicy aż 30 nowych studni i uruchomienia na nowo 45 starych, które nie działały.

Zambijczycy, którym służy już ponad pół wieku, mieszkają często w wioskach okrągłych afrykańskich lepianek. – Ludzie są tam biedni, ale bardzo radośni – zauważa.

Siostra Sabina pracowała na parafii, katechizowała, przygotowywała do sakramentów dzieci, młodzież i dorosłych. Odpowiadała za administrację szpitala i jeździła terenowym autem po zakupy do Lusaki. Przez lata była kierowcą karetki. Prowadziła ją po wąskich zambijskich drogach, nad stromymi przepaściami. Kiedyś te drogi były prawie wyłącznie gruntowe. Często woziła do szpitala rannych w wypadkach drogowych, np. gdy autobusy spadały w przepaście. Do dzisiaj czasem ktoś rozpoznaje ją np. na zakupach i mówi, że go uratowała, przewożąc do szpitala.

Dzieci walczą z lwem

Wśród pacjentów tego szpitala najwięcej jest chorych na malarię. W porze zimnej, czyli w czerwcu i lipcu, gdy nocami temperatura spada nawet do zera, jest też wiele poparzeń. – Ludzie w nocy grzeją się wtedy przy ogniskach i przy tym zasypiają, stąd częste takie wypadki – komentuje.

Kiedyś dwaj mali chłopcy przyprowadzili swojego zalanego krwią brata, zranionego przez lwa. – To byli trzej bracia w wieku około 9–10 lat. Poszli w głuszę z siekierami, z nadzieją, że coś upolują. Kiedy lew rzucił się na jednego z nich, jego bracia odrąbali zwierzęciu nogi – wspomina siostra Sabina. – Gdy już dostarczyli brata do szpitala, pobiegli do rodziców z informacją, że trzeba wrócić po mięso, które zostawili w lesie… Nawet nie wiedzieli, że to jest lew. Wstępnie pomogliśmy chłopcu w naszym szpitalu, a potem zawieźliśmy do Lusaki, gdzie go pomyślnie operowano. Wrócił do domu, jest zdrowy – dodaje.

Mikołowskie boromeuszki mają też w Mpanshya przedszkole, szkołę podstawową, liceum oraz ośrodek dożywiania dzieci, które są tak osłabione, np. po przebyciu malarii, że bez pomocy nie przybierają na wadze. Prowadzą również szkołę pielęgniarską. – Mamy w niej 600 studentów. Absolwenci otrzymują dyplomy z pielęgniarstwa i położnictwa – mówi siostra Sabina.

Ludziom, którym służą, boromeuszki mówią o Panu Bogu i modlą się z nimi. Także w ich szkołach odbywają się Msze św. i dni skupienia.

Teraz siostry powiększają szpital i budują kolejne domki dla pielęgniarek. – Wybudowałyśmy nawet domek dla policji, żeby ochraniała ten teren – relacjonuje śląska siostra. – Trzy lata temu wybudowałam duży dom z 20 pokojami dla studentów, którzy przyjeżdżają tu po naukę z wielkiego obszaru. W zeszłym roku udało się postawić następny. Studenci mają już tam łóżka, ale na razie nie starczyło pieniędzy na materace do nich. Chcę jeszcze zdobyć kuchnię polową, żeby mogli sobie coś ugotować, oraz panele fotowoltaiczne i baterie, bo jak wieczorem nie ma światła, to jak się uczyć? – pyta.

Siostra Sabina cieszy się swoją pracą w Afryce i wcale nie zamierza wracać na stałe do Polski. – O cokolwiek proszę, Pan Bóg zawsze mi pomaga. Były choćby takie sytuacje, że nigdzie nie było jedzenia ani dla studentów, ani dla pacjentów. Pomodliłam się i jechałam do Lusaki. Nikomu wtedy nie udawało się zdobyć żywności, a ja ją zawsze przywoziłam. Po prostu wierzę, że Pan Bóg jest ze mną – mówi. – Nieraz ktoś mnie pyta: „Siostro, jak to załatwiłaś?”, albo ktoś jest ciekawy, skąd miałam pieniądze na remonty albo budowę domów dla studentów. Odpowiadam: „Nie wiem!”. Nieraz pieniądze przyjdą. A jeśli nie przychodzą, to się w pracy zatrzymuję i czekam, tak jak teraz na te materace. Inni siedzą i płaczą, a ja się modlę, żeby stało się coś dobrego – mówi.

Gdyby ktoś chciał wesprzeć inicjatywy śląskiej zakonnicy, może wpłacić datek na ogólne konto boromeuszek mikołowskich (nr jest na stronie boromeuszki.my.wiara.pl) z dopiskiem: „Dla siostry Sabiny”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.