Przybysze z koszmaru

Przemysław Kucharczak

|

Gość Katowicki 13/2022

publikacja 02.05.2022 11:02

Irina z 10-letnią córką Snieżaną uciekły do Kokoszyc z Charkowa. Na 15. piętrze miały mieszkanie, w którym dopiero co skończył się generalny, trwający 3 lata remont. Widziały z okna samoloty bojowe. Zobaczyły też z góry, jak rosyjscy żołnierze podjeżdżają czołgiem i strzelają do cywilnego samochodu. "Było jak w kinie, tylko że to było straszne".

Przybysze z koszmaru EPA/ROMAN PILIPEY

Dach nad głową znalazło w Archidiecezjalnym Domu Rekolekcyjnym w Wodzisławiu Śląskim-Kokoszycach 15 uchodźców wojennych – kobiet z dziećmi. O tym, co przeszły, świadczyło ich zaniepokojenie, gdy ostatnio nad Kokoszycami zawyły syreny. – Okazało się, że to tylko ktoś wypalał trawy – mówi ks. Mateusz Tomanek, dyrektor domu.

Irina z 10-letnią córką Snieżaną uciekły do Kokoszyc z Charkowa. Na 15. piętrze miały mieszkanie, w którym dopiero co skończył się generalny, trwający 3 lata remont. Widziały z okna samoloty bojowe. Zobaczyły też z góry, jak rosyjscy żołnierze podjeżdżają czołgiem i strzelają do cywilnego samochodu. Kierowca wyskoczył i szczęśliwie umknął między bloki. Chwilę później zapłonęła ostrzelana cysterna z paliwem. – Było jak w kinie, tylko że to było straszne – relacjonuje Irina.

Dziecko śpi na stojąco

Ciągłe alarmy ostrzegające przed bombardowaniami zmuszały matkę z córką do schodzenia z 15. piętra do piwnicy pełniącej rolę schronu. Winda już oczywiście nie działała. W dzień można było wyjść do góry i zrobić coś do zjedzenia. – Niestety często, kiedy zaczynałam gotować, odzywała się syrena. Więc znowu szybko trzeba było się ubrać i zbiegać z córką na dół – mówi Irina.

Uchodźcy przed domem rekolekcyjnym z ks. Mateuszem i siostrą Tatianą.   Uchodźcy przed domem rekolekcyjnym z ks. Mateuszem i siostrą Tatianą.
Przemysław Kucharczak /Foto Gość

Pracująca w szpitalu koleżanka poradziła, żeby wzięła dziecko i wyjechała z miasta, póki to możliwe. Opowiadała przez telefon, że w jej szpitalu jest już bardzo dużo rannych.

Po drodze na dworzec kolejowy widziały wiele spalonych samochodów. Do pierwszego pociągu się nie zmieściły, bo był nabity uciekającymi ludźmi, którzy wsiedli na poprzednich stacjach. Szczęśliwie wsiadły jednak do następnego. Jechały nim 18 godzin na stojąco, w nieprawdopodobnym ścisku, do Lwowa. – Moja córka spała na stojąco, oparta o mnie – mówi Irina.

Dorośli przez całe 18 godzin nie pili, ale dzieci nie mogły nie pić. Trzeba więc było przeciskać się z nimi do jedynej czynnej toalety w pierwszym wagonie, przez tłum kobiet z dziećmi, stojące walizki.

Przenocowały we Lwowie u koleżanki Iriny ze studiów. Ona z kolei miała znajomą Ulianę, która ewakuowała się do Polski już pierwszego dnia wojny i trafiła do Kokoszyc. Dogadały się przez internet. Dzięki temu Irina ze Snieżaną ruszyły kolejnym pociągiem do Polski. Na dworzec w Katowicach wyjechali po nią samochodem ks. Mateusz Tomanek wraz z Ulianą.

10-latka znów mówi

Jasnowłosa Snieżana z powodu przeżytego stresu po przyjeździe nic nie mówiła. Teraz jest już dobrze. „Gościowi” powiedziała, że tęskni za swoim chomikiem o imieniu Ryżyk. – Mojej córce bardzo podoba się w polskiej szkole – mówi Irina.

Pomaga to, że polskie dzieci dobrze przyjmują ukraińskich rówieśników. Jednak 12-letnia Tonia nie bardzo chciała iść tutaj do szkoły. Na pytania, czy chce przychodzić od jutra, czy od przyszłego tygodnia, na cały dzień czy tylko na trzy godziny, odpowiadała: „Nie wiem”. – Pani dyrektor przedstawiła ją w VII klasie jako nową koleżankę. Chłopaki zareagowały pełnym zachwytu: „Ooooo!”. Tonia wróciła do gabinetu pani dyrektor i powiedziała, że chce chodzić… od jutra i w pełnym wymiarze. Polskie chłopaki ją przekonały – śmieje się ks. Mateusz.

Do domu rekolekcyjnego w Kokoszycach dotarła też pani Ludmiła, dołączając do córki Iriny i wnuczki Snieżany. Wcześniej spędziła dwie noce w metrze i pięć nocy w schronie w Charkowie. – Wyszłam ze schronu tylko raz, na pięć minut, żeby coś kupić. Widziałam, jak bomba uderzyła w blok. Wszystkie szyby wyleciały, a balkony się zerwały. Troje ludzi zginęło. Potem już nie wychodziłam ze schronu. Wolontariusze przynosili nam jedzenie i picie – wspomina.

Ten schron był daleko od jej mieszkania, więc gdy postanowiła uciekać do Polski, nie odważyła się wrócić po bagaż i po paszport. Miała tylko jedno ubranie i dowód osobisty. Na szczęście Polacy wpuszczają Ukraińców także bez paszportów. – Na dworcu kolejowym przez 16 godzin stałam na peronie, bo pierwszeństwo w pociągach miały matki z dziećmi. Podróż do Kokoszyc zajęła mi 3 dni i 18 godzin – mówi.

Jako pierwsza przyjechała tu samochodem Uliana spod Lwowa, z bratową Marianą i trojgiem małych dzieci. – Na początku myślałam, że nie jestem w stanie zostawić wszystkiego, co mam w Ukrainie. Ale kiedy rosyjscy żołnierze zaatakowali elektrownię w Czarnobylu, zabrałyśmy nasze dzieci i to, co było pod ręką. Uciekłyśmy tutaj – mówi. Później dojechały też mama Uliany i inne spokrewnione kobiety z dziećmi.

Jej mąż Oleh i brat Roman zostali. Są w obronie terytorialnej, kontrolują samochody, budują okopy. Ksiądz Mateusz komentuje: – Pan Roman ma firmę transportową i mógł tu przyjechać jako kierowca, ale nie chciał. Powiedział: „Jeśli my nie obronimy Ukrainy, to Putin za dwa tygodnie będzie u was”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.