Tylu chopów wzięli

Przemysław Kucharczak

|

Gość Katowicki 1/2022

publikacja 06.01.2022 00:00

Aż 46 200 nazwisk Ślązaków, których Sowieci w 1945 roku wywieźli na Wschód, ustalił katowicki IPN. Wraz z krótkimi biogramami trafiły one do ogromnej, trzytomowej księgi.

▲	Mężczyźni ze Śląska w 1949 r. w Karagandzie w Kazachstanie. Z prawej u góry Maksymilian Harazim z Przyszowic.  Gdy „Gość” opublikował to zdjęcie w 2004 r., w mężczyźnie z prawej u dołu córka i wnuczka rozpoznały Wilhelma Marczoka, o którym nie miały wiadomości od wywózki w 1945 r. ▲ Mężczyźni ze Śląska w 1949 r. w Karagandzie w Kazachstanie. Z prawej u góry Maksymilian Harazim z Przyszowic. Gdy „Gość” opublikował to zdjęcie w 2004 r., w mężczyźnie z prawej u dołu córka i wnuczka rozpoznały Wilhelma Marczoka, o którym nie miały wiadomości od wywózki w 1945 r.
Fotoreprodukcja: Przemysław Kucharczak / Centrum Dokumentacji Deportacji Górnoślązaków do ZSRR w Radzionkowie

Publikacja ta nosi tytuł „Księga aresztowanych, internowanych i deportowanych z Górnego Śląska do ZSRR w 1945 roku”. Wydał ją pod koniec 2021 roku katowicki IPN. Andrzej Sznajder, jego dyrektor, mówił na prezentacji dzieła, że to realizacja myśli Zbigniewa Herberta: udało się policzyć i zawołać po imieniu Ślązaków, których Sowieci wywieźli na Wschód.

Ustalenie ponad 46 tysięcy nazwisk wywiezionych to owoc kilkunastu lat pracy Dariusza Węgrzyna, historyka IPN. – Po wielu osobach ślad zaginął. Rodziny do dzisiaj nie mają informacji, co się z nimi stało. Wiedzą, że ta osoba została deportowana do Sowietów, ale nie wiedzą, gdzie i kiedy zmarła. Dzisiaj częściowo na te pytania, na ile to było możliwe, próbujemy odpowiedzieć – tłumaczy D. Węgrzyn.

Wywiezieni Ślązacy pracowali niewolniczo między innymi w Donbasie, w Kazachstanie i na Syberii. Blisko jedna trzecia z nich zmarła. Zwykle nie dlatego, że ktoś szczególnie nad nimi się znęcał. Przede wszystkim przeznaczana dla nich żywność była rozkradana. Ślązacy przymierali głodem, a przy tym musieli ciężko pracować w prymitywnych, sowieckich kopalniach. Nie liczyła się ich fachowa, techniczna wiedza, lecz siła fizyczna. Z tych powodów ich wyniszczone organizmy nie były w stanie zwalczyć szalejących w obozie chorób.

Z Knurowa nad chińską granicę

Wśród nazwisk w „Księdze…” wymieniony jest Emil Procek z Katowic. Czytamy, że mieszkał na Załężu, NKWD aresztowało go 1 lutego 1945 roku i został wywieziony do ZSRR. Z biogramu wynika też, że pracował w hucie im. Woroszyłowa w miejscowości Woroszyłowsk. Są jeszcze informacje, że dzisiaj miejscowość ta nosi nazwę Ałczewsk i że Emilowi udało mu się powrócić na Śląsk.

Ałczewsk leży w Donbasie, niedaleko Ługańska. Jak tam trafił? Córka Emila, Krystyna Rzepka, relacjonuje, że niedługo po wkroczeniu Sowietów do Katowic jej rodzice wyszli na spacer. – Nie wiem, czy to była zemsta, czy chęć przysłużenia się nowym panom. Z opowiadania mamy wynikało, że jeden z naszych dalszych sąsiadów, niejaki Szulc, z zawodu kolejarz, wskazał na tatę jako Niemca. Przechodzący patrol nawet go nie wylegitymował, tylko zabrał ze sobą. Wszystko to działo się na ul. Gliwickiej, tuż obok boiska huty Baildon – wspominała. Emil był wśród szczęśliwców, którzy wrócili do domu.

Sowieci nie bawili się w rozróżnianie, kto na Śląsku jest Polakiem, a kto Niemcem. Po niemieckiej stronie przedwojennej granicy zabierali na Wschód wszystkich mężczyzn, których złapali, oraz pojedyncze kobiety. Po polskiej stronie dawnej granicy zabierali tylko niektórych. Czasem wystarczył donos, jak w przypadku Emila Procka. Na Śląsku prawie wszyscy przyjęli volkslistę, co w oczach krasnoarmiejców świadczyło przeciw nim. Trudno było tłumaczyć Sowietom, że na przyjmowanie przez Polaków na Śląsku volkslisty zgadzali się polski rząd londyński i katowicki biskup.

Wielu Ślązaków z volkslistą działało zresztą przeciw Niemcom w Armii Krajowej. Właśnie za działalność w AK został wywieziony na Wschód wymieniony w „Księdze…” Maksymilian Chrobok. Był to sztygar, który po przejściu frontu uruchomił kopalnię w Knurowie i był jej pierwszym powojennym dyrektorem. Trafił aż do Turkmenistanu, a potem do Czeczenii. Przeżył i w 1947 roku wrócił; jego pamięć jest czczona w Rudzie Śląskiej – po powrocie bardzo zasłużył się dla dobra tego miasta.

Po pas w wodzie

Tyle szczęścia co Maksymilian i Emil nie miał deportowany do Donbasu Alojzy Woikowski z podgliwickiej miejscowości Kozłów. Na Śląsku pracował jako spawacz w fabryce. W „Księdze…” napisano, że trafił do kopalni w mieście Socgorodok, obecnie Gornik. To niedaleko Doniecka. – We wrześniu już nie żył. Nie nawykł do pracy w kopalni, a pracowano tam po pas w wodzie – mówi jego wnuczka Monika Sendal, która ustaliła nazwiska aż 69 osób wywiezionych z Kozłowa. – Dziadek myślał, że idzie na dwa tygodnie do pracy przy porządkowaniu terenu, bo tak Sowieci napisali na afiszach. Poszedł w skórzanej kurtce, w której wcześniej jeździł na motorze. Później w łagrze tę kurtkę zamienił na chleb. Niestety, nic mu to nie dało. Dostał zapalenia płuc i leżał na pryczy. Jeden z kolegów, który przeżył, opowiadał, że przed wyjściem do pracy podzielił się z nim jedzeniem, ale kiedy wrócił, dziadek już nie żył. Rosjanie przychodzili, pytali: „Kto padoch?”. Przy ich obozie nie było cmentarza, tylko zbiorowa mogiła. Wrzucano tam ciała i przysypywano wapnem – relacjonuje. Inny sąsiad, który spotkał Alojzego w łagrze, przekazał później rodzinie, że dużo mówił o swoich córkach.

W pociągu, w trakcie powrotu z łagru do domu, zmarł też brat Alojzego, Jan. – Dziadek osierocił trzy córki, a Jan dziesięcioro dzieci – mówi Monika Sendal.

Jej babcia została bez środków do życia. – Nawet kiedy po wojnie były rozdzielane dary z UNRRA, ona nigdy nie dostawała, bo to „Niemra”. Tak mówili ci, którzy byli w komisji. Nie obchodziło ich nawet to, że jeden z członków rodu Woikowskich był powstańcem śląskim – mówi M. Sendal.

Dla osamotnionych kobiet z dziećmi życie też było niebezpieczne. – Kiedy odeszli Sowieci, pojawili się szabrownicy z centralnej Polski. Kobiety zamykały okna, gasiły światła, ale słyszały, jak ktoś chodzi po podwórku. Wszystko, co było na zewnątrz, zostało skradzione. Miały schowane zboże, też je ukradli, nic nie zostało. Ocalały dzięki temu, że miały ogród, kawałek pola i kozy, bo kóz nie zabierali ani Rosjanie, ani szabrownicy. Ludziom, którzy tu pozostali uratowały życie kozy – mówi.

Ślązacy, którym udało się wrócić z wywózki, wyglądali jak szkielety obciągnięte skórą. Zdarzało się, że ktoś z nich umierał krótko po powrocie do domu, gdy rodzina podała mu tłusty posiłek, zamiast stopniowo przyzwyczajać do obfitszego jedzenia.

Choć w „Księdze…” zostały ujęte biogramy zdecydowanej większości Ślązaków deportowanych na Wschód, zapewne nazwiska pojedynczych kolejnych osób wciąż będą odnajdywane.

Dostępne jest 13% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.