Do mieszkania emerytowanego proboszcza z Radlina-Biertułtów 27 stycznia wszedł Rzecznik Praw Dziecka. Wręczył medal zaskoczonemu ks. Alfredowi Wloce.
▲ Kolonie nad morzem w 2006 r. Z prawej – ksiądz prałat.
Przemysław Kucharczak /Foto Gość
Ksiądz prałat Alfred Wloka wiedział tylko, że ma go odwiedzić dawna oazowiczka, dziś prawniczka z Warszawy, z którą przed laty w Biertułtowach pomagali dzieciom z biednych rodzin. Kobieta rzeczywiście przyjechała 27 stycznia, ale towarzyszył jej jakiś mężczyzna.
– Jego twarz była mi znana, ale w pierwszej chwili trudno mi było skojarzyć skąd – mówi ksiądz prałat.
Okazało się, że to rzecznik praw dziecka Mikołaj Pawlak. Wręczył zaskoczonemu ks. Alfredowi medal z łacińskim napisem, który oznacza „Obrońca godności dziecka”.
Goście powiedzieli, że przyjechali do Radlina tylko po to. Z powodu pandemii nie mogli księdza zaprosić do stolicy.
Kiedy w następną niedzielę księża powiedzieli z ambony, że prałat otrzymał Odznakę Honorową za Zasługi dla Ochrony Praw Dziecka, ludzie obecni w biertułtowskim kościele wstali i długo klaskali.
Bezrobocie 17 procent
To odznaczenie ks. Alfred Wloka otrzymał m.in. za założenie w 1989 r. Ochronki Parafialnej. Zaczynał się wtedy w Polsce czas potężnego bezrobocia. W samym Radlinie wynosiło aż 17 procent.
W tym czasie ks. Alfred spotkał się z krajanem z Bielszowic, ówczesnym kanclerzem katowickiej kurii ks. Wiktorem Skworcem. – Powiedział mi: „Chodź się zastanowimy, bo w środowiskach robotniczych często jest bardzo dużo biedy ukrytej. Może przydałaby się ochronka?” – wspomina ks. Wloka. Przegadali sprawę.
Ochronka ruszyła. Zapaleni do pracy parafianie zaczęli od wyszukania dzieci, w których domach się nie przelewało. Tego nieraz nie widać na pierwszy rzut oka. Katecheci sprawdzali, które dzieci nie mają w szkole drugiego śniadania.
Biertułtowska ochronka gromadziła od 50 do 65 dzieci. Przychodziły w soboty i jeszcze we wtorki po południu.
Wolontariuszki – głównie kobiety z Domowego Kościoła i dziewczyny z oazy młodzieżowej – organizowały im zajęcia w taki sposób, że zawsze było tam wesoło.
Oczywiście były posiłki. Parafia opłacała też dzieciom z ochronki obiady w szkole.
Zmarła nasza mama
Pewnej soboty dzieci były już w salkach, a dwoje rodzeństwa, chłopiec z IV klasy podstawówki i dziewczynka z III klasy, stało jeszcze na zewnątrz. – Mówię im: „Chodźcie, zapraszam was, już jest śniadanie”. A one: „Chcieliśmy księdza o coś zapytać. W zeszłym tygodniu zmarła nasza mama. Jesteśmy u babci, bo ojciec zagubił się w alkoholu. Czy ksiądz pozwoli, żeby zawsze, jak w sobotę tu przyjdziemy, jedna z pań w ochronce była dla nas mamą?”. Zapytałem: „Wybrałyście sobie?”. One: „Tak”. „No to idźcie, powiedzcie im i uściskajcie”. Poszły. Jedno z tych dzieci uwiesiło się na szyi Joannie, szefowej ochronki, drugie Justynie, wolontariuszce z oazy, która była już wtedy studentką – wspomina ks. Wloka. – Te dzieci za tydzień przyniosły mi w podziękowaniu serduszko z piernika. Mam je do dzisiaj, to najpiękniejszy dar – dodaje.
To rodzeństwo było wychowywane przez babcię. Po szkole podstawowej wyprowadziło się z Radlina. – Wiem, że mają kontakt z panią Joanną przez Facebooka – mówi ksiądz prałat.
Dzieci w ochronce często pochodziły z rodzin wielodzietnych. – To były dobre dzieci. Przychodziło np. sześcioro rodzeństwa, najmłodsze 3-letnie, ale starsze przyprowadzały je, bo chciały, żeby było z nimi. Cała szóstka ma dzisiaj maturę, a część też studia – mówi emerytowany proboszcz. – Myślę, że łatwiej zrozumieć dziecko, jeśli we własnej rodzinie było ciężko. Nas w rodzinnym domu w Bielszowicach było czworo. Pracował tylko ojciec, i tak pracował, że cała czwórka się wykształciła – wspomina.
We wtorki dzieci przychodziły, żeby odrobić zadania pod okiem dwóch wolontariuszek – nauczycielek. Ksiądz Alfred pamięta chłopaka, który wychodząc z salek, mówił mu, że teraz już nie boi się iść do szkoły, bo ma gotowe zadanie.
Ksiądz Wloka podkreśla, że ochronka działała, bo wolontariuszki miały wielkie serce dla dzieci. – Bez tych pań nic bym nie zrobił! – mówi.
Jego rola polegała na organizowaniu wsparcia. Prosił o nie dyrektorów kopalń i innych firm – a oni przekazywali ubrania czy wysyłali autokar, którym dzieci jeździły na wycieczki. Informatyczna firma z Rybnika przywiozła komputery – i to w czasach, kiedy w domach jeszcze ich nie było.
– Szefowie firm widzieli, że cała ich pomoc trafia do dzieci, więc chętnie pomagali znowu – mówi ksiądz prałat. Dzięki temu możliwe było coroczne organizowanie kolonii dla tych dzieci – nad morzem albo w górach.
Ochronka istniała przez 20 lat – w okresie największego bezrobocia i biedy, w epoce sprzed 500+. A dziś w mieszkaniu księdza prałata wisi w ramie prezent od wychowanków. To setki maleńkich zdjęć dzieci, które przewinęły się przez ochronkę. Układają się one w jedno, wielkie zdjęcie ks. Alfreda Wloki.
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.