U sióstr ma honorowe miejsce

Martyna Chodykin

|

Gość Katowicki 51-52/2019

publikacja 19.12.2019 00:00

– Na starość człowiek jest powolniejszy, dni są coraz krótsze, a zegarki chodzą szybciej – mówi 90-letnia pani Helena. Ale jeśli na coś ma zawsze czas, to na pomoc drugiemu człowiekowi.

◄	Pszczynianka urodziła się  w 1929 roku.  ◄ Pszczynianka urodziła się w 1929 roku.
ZDJĘCIA Rodzinne Archiwum Heleny Jochemczyk

Helena Jochemczyk mieszka w jednej ze znajdujących się na pszczyńskim rynku kamienic. Z małego okna w jej mieszkaniu widać ratusz, kościelną wieżę i mury zamku.

– Pamiętam czasy książąt pszczyńskich i spacerującego po uliczkach księcia Bolka z rodu Hochbergów – wspomina urodzona w 1929 r. mieszkanka miasta. Nieopodal jej mieszkania znajduje się także Dom Zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia św. Karola Boromeusza, w którym prowadzony jest ośrodek pomocy społecznej. To w nim przez ponad 30 lat pani Helena odwiedzała potrzebujących.

– Z boromeuszkami mam kontakt od dziecka. Chodziłam z rodzicami do klasztorku na Msze św. Pierwsza siostra, którą poznałam, Roberta, była moją przedszkolanką – wspomina pani Helena, dodając, że do dziś co jakiś czas idzie do sióstr na kawę. Wspólnie z nimi świętowała także swoje urodziny. – Wciąż odwiedzam je z okazji świąt, a siostry mówią, że na spotkaniu dla wolontariuszy mam u nich honorowe miejsce – dodaje.

Wiem, że czekali

Pani Helena przez kilkadziesiąt lat przychodziła do podopiecznych Domu Pomocy Społecznej po to, żeby po prostu porozmawiać. – Kiedyś to, co robiłam, nie było nazywane wolontariatem. Miałam czas, więc zapytałam, czy mogę przyjść i pomóc. To był odruch – opowiada, tłumacząc, że zawsze miała dobry kontakt ze starszymi osobami. – One otwierały się przede mną i zdarzało się, że opowiadały całą historię swojego życia. Wiem, że ci ludzie na mnie czekali.

Pszczynianka podkreśla, że jeśli z jakąś osobą nawiązała kontakt, to starała się jej nie opuszczać, a wielu towarzyszyła aż do śmierci... Wspomina także pewną mieszkankę domu, która mówiła po niemiecku. – Poznałyśmy się, gdy do ośrodka przyjechała delegacja z Holandii i poproszono mnie, abym była tłumaczem. Przychodziłam do niej przez kolejne 18 lat, a ona cieszyła się, że może ze mną porozmawiać w tym języku – opowiada.

Ręce pełne roboty

W pomaganie innym pani Helena jeszcze bardziej zaangażowała się po śmierci męża, a Dom Sióstr Boromeuszek nie był jedynym odwiedzanym przez nią miejscem. Pszczynianka należała także do grupy charytatywnej działającej przy parafii Wszystkich Świętych. – Każda osoba w grupie miała przydzielony rejon. Ja odpowiadałam za mieszkania przy rynku. Odwiedzaliśmy rodziny wielodzietne, przydzielaliśmy paczki, wiedzieliśmy, kto czego potrzebuje. Miałam ręce pełne roboty, nigdy się nie nudziłam i tak zdążyłam się zestarzeć – mówi 90-letnia wolontariuszka. O tym, jak wielkie serce ma pani Helena, zapewnia Teresa Buczak.

– Moja matka chrzestna pomagała konkretnie i wiernie. Odwiedzała chorych w klasztorku, w szpitalu i działała w grupie charytatywnej. Chociaż ma już 90 lat, nadal czuje się potrzebna i pomaga tak, jak potrafi. Swoim przykładem pokazuje, że jedni drugim są potrzebni niezależnie od wieku – tłumaczy prezes Hospicjum św. Ojca Pio w Pszczynie, dodając, że to właśnie przykład cioci zainspirował ją do tego, aby pomagać innym.

Wiele pasji

Działalność charytatywna wypełniała całe życie pani Heleny, ale nie była jedyną jej aktywnością. Pszczynianka wychowała troje dzieci i przez wiele lat pracowała zawodowo. Najpierw w piotrowickiej fabryce maszyn, potem w księgarni przy ulicy Piastowskiej. – Pracę jako księgarz zaczęłam w latach 60. Dostawaliśmy przydziały na książki. Nie wiedziałam, jak je podzielić, żeby starczyło i dla mnie, i dla klienta.

Do dziś, kiedy słyszę, że ktoś pamięta mnie z księgarni, to dostaję gęsiej skórki i zastanawiam się, czy dostał ode mnie tę książkę, czy też nie – opowiada z uśmiechem i dodaje, że zawsze kochała czytać, ale przez problemy ze wzrokiem stało się to niemal niemożliwe. Była także przewodnikiem w Muzeum Zamkowym w Pszczynie, uwielbiała podróże i dobrze znała języki obce. – Za 120 dolarów przejechałam z mężem pół Europy, potem zaczęliśmy latać samolotami, a teraz zostało mi już być tutaj, na miejscu – wspomina z sentymentem. Pani Jochemczyk coraz gorzej widzi i słyszy, ale nie narzeka na swoje zdrowie oraz nie przestaje pomagać. Zaangażowała się w opiekę nad schorowaną bratową, która mieszka piętro niżej. Wciąż też wychodzi na rynek i zdarza się, że opowiada o Pszczynie napotkanym turystom. – Trzeba mieć dla siebie czas. Życie mija, nigdy nie wiadomo, co nas czeka kolejnego dnia – podsumowuje. •

Dostępne jest 3% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.