Mija 74. rocznica Tragedii Górnośląskiej

Przemysław Kucharczak Przemysław Kucharczak

publikacja 30.01.2019 12:07

Sowieci kazali Agnieszce iść sprzątać Gliwice. Wyszła bez bagaży. Zawieźli ją aż nad chińską granicę. Podobnie jak ok. 45 tys. innych Górnoślązaków.

Wywiezieni do Kazachstanu Ślązacy w Karagandzie lub Aktu-bińsku. Z prawej u góry Maksymilian Harazim, który wrócił do Przyszowic. W mężczyźnie poniżej córka rozpoznała zaginionego Wilhelma Marczoka z Nowego Bytomia (dziś Ruda Śląska) Wywiezieni do Kazachstanu Ślązacy w Karagandzie lub Aktu-bińsku. Z prawej u góry Maksymilian Harazim, który wrócił do Przyszowic. W mężczyźnie poniżej córka rozpoznała zaginionego Wilhelma Marczoka z Nowego Bytomia (dziś Ruda Śląska)
repr. Przemysław Kucharczak

Agnieszka Kazior miała szczęście – wróciła ze Wschodu. Większość wywiezionych Ślązaków powrotu nie doczekała.

Sowieci zaczęli zajmować górnośląskie miasta w ostatnich dniach stycznia 1945 roku. Bardzo szybko zaczął się koszmar deportacji Górnoślązaków na Wschód.

Do pracy – przede wszystkim w kopalniach Donbasu i Syberii – Sowieci wywieźli od lutego do kwietnia 1945 r. ok. 45 tys. mieszkańców Górnego Śląska, w większości mężczyzn.

Różaniec w kapsie

Agnieszka Kazior, z którą "Gość" rozmawiał w 2012 roku, prawie całe życie spędziła w Gliwicach-Wójtowej Wsi. Z 10-miesięczną przerwą na przymusową wycieczkę pod Karagandę w Kazachstanie...

Miała 20 lat, kiedy do jej domu przyszedł sowiecki żołnierz. Kazał jej iść do pracy przy sprzątaniu Gliwic. Agnieszka nic więc nie spakowała, włożyła tylko płaszcz.

W jego kieszeni miała różaniec, który okazał się w nadchodzącym roku bardzo dla niej ważny. Zamiast do sprzątania trafiła bowiem do pociągu jadącego przez sześć tygodni na Wschód.

Sowieckiego żołnierza do Agnieszki przyprowadził jej sąsiad. Wskazał też dom jej przyjaciółki Marysi, z którą kiedyś chodził. – Marysia go zostawiła, bo zauważyła, że był niegrzeczny dla swoich rodziców. Potem poznała kogoś innego. Marysia mieszkała naprzeciw mnie. Była taka fajna! W Kazachstanie zachorowała na dur brzuszny i umarła – wspomina pani Agnieszka.

A co z sąsiadem? – Spotkałam go po powrocie. Nie było widać, żeby się przejął. Był Niemcem, wyjechał do RFN – mówi.

Ciał nie wiym wiela

Tymczasem pociąg ze Ślązaczkami sunął na Wschód w korytarzu między ogromnymi zaspami. Na szczęście Agnieszka tuż przed wyjazdem cudem znalazła koc; może ktoś celowo podrzucił go w miejsce, z którego internowani pod strażą nabierali węgiel do wiader. Leżała na tym kocu w pociągu z trzema koleżankami.

– Pamiętam ojca z 17-letnią córką, Niemką z Wrocławia. I ta córka mu w pociągu zmarła. Tako szwarno dziołcha... Tęskniła za mamą, opowiadała nam o niej. Wynieśli jej ciało pod górka i tam zostawili – wspomina.

W Kazachstanie na szczęście już zaczynała się wiosna. W obozie Agnieszka spotkała ludzi z Rybnika, spod Opola, z Gliwic.

Miała szczęście – trafiła do pracy w piekarni. „Muszymy chlyb szykować do naszych chopów!” – powiedziała Marysi, która jeszcze wtedy żyła.

Zeskrobywały więc kawałki ciasta, które wyciekało z foremek, i przemycały na zewnątrz. Mężczyźni byli skrajnie niedożywieni i wyniszczeni ciężką pracą. Chleba dostawali zaledwie 50 gramów dziennie (lub 40 gramów, jeśli nie pracowali).

– Raz na 14 dni mężczyźni dostawali też łyżkę cukru. Był jeden taki starszy pan Wilscher z naszej Wójtowej Wsi, który koniecznie chciał się za ratowanie go tym chlebem odwdzięczyć i przynosił nam swoją łyżkę cukru... Mężczyzn tam bardzo dużo umarło. Kobiet z naszej grupy chyba tylko około 15. Po powrocie do Polski spotykałam w Knurowie jednego z naszych, który wywoził w Kazachstanie furmanką ciała. Pytam, ile ich wywiózł, a on: „Dziołcha, jo nawet nie wiym wiela” – wspomina.

Agnieszka z koleżankami codziennie razem modliły się w Kazachstanie na różańcach i śpiewały w swojej ziemiance pieśni kościelne. „Wom sie jeszcze chce śpiywać?!” – pytał jeden z mężczyzn. A dziewczyny na to: „Trudno, żeby my wszyscy płakali”.

Jak traktowali ich Rosjanie? – Akurat w naszym obozie byli dla nas bardzo grzeczni; tam żyli też dobrzy ludzie. W moim obozie Ślązacy umierali z powodu chorób. A łatwo się zarażali, bo byli niedożywieni – uważa.

List wujka arcybiskupa

Wśród wywiezionych w 1945 r. był też Konrad Skworc, brat ojca obecnego arcybiskupa katowickiego. Córka Konrada zapamiętała, że przysłał list z kopalni w Donbasie na Ukrainie, napisany na kawałku kartonu. Były tam zdania: „U mnie wszystko dobrze”, „jestem zdrowy”. To był ostatni sygnał od jej taty. Odtąd słuch o nim zaginął. – Oczywiście, ta wywózka nie była dobrowolna, za uchylanie się był odpowiedni paragraf. Podobno dziadkowi mówiono, żeby się ukrył, ale on nie posłuchał – powiedział nam Michał Jakubiec, wnuk Konrada Skworca.

Ślązacy, wychowani w szacunku do prawa i porządku, w 1945 r. często zbyt posłusznie stosowali się do wezwań, rozlepianych przez Sowietów rozlepianych na murach. Afisze te wzywały wszystkich mężczyzn między 17. a 50. rokiem życia do pracy przy sprzątaniu miasta. Przynajmniej w niektórych przypadkach można było próbować ukryć się i przeczekać.

Na wyznaczonych miejscach zbiórki Ślązaków otaczali czerwonoarmiści z karabinami. W ten sposób wpadł w ich ręce np. Augustyn Szołtysik, długoletni kościelny z Bytomia-Suchej Góry.

Były jednak też wywózki, przed którymi nie było ucieczki. W kopalniach „Prezydent” w Chorzowie i „Bobrek” w Bytomiu uzbrojeni Sowieci internowali całe załogi zmianowe. Górnicy prosto z szychty jechali na Wschód. A jeśli okazywało się, że stan ludzi się nie zgadza, Sowieci łapali kogoś na ulicy.

Wywożeni byli wspólnie Ślązacy uważający się za Niemców i za Polaków. W 2004 r. „Gość” zamieścił zdjęcie sześciu Ślązaków w kopalni w Kazachstanie, przekazane nam przez katowicki IPN. Na tym zdjęciu Krystyna Górniak z Kędzierzyna-Koźla rozpoznała... swojego ojca Wilhelma Marczoka. Ostatni raz widziała go w 1945 roku.

Wilhelm był polskim patriotą z Nowego Bytomia, dziś dzielnicy Rudy Śląskiej. W 1945 r. pracował w Hucie „Łabędy”. Sowieci wsadzili go do obozu tuż przy jego domu. – Tata czasem chodził pod naszymi oknami. Mój 13-letni brat Werner wyszedł, żeby tacie dać kawał chleba przez drut kolczasty – wspominała w 2004 r. Krystyna. W kącikach jej oczu lśniły łzy. – Jednak zobaczył to rosyjski strażnik i zaczął strasznie bić mojego ojca kolbą. Tata został leżeć. My, dzieci, krzyczałyśmy z okien – mówiła.

Brat Krysi rzucił się do panicznej ucieczki. – A Rosjanin w tym czasie wołał: „Gdzie jest ten Fryc, tego Fryca trzeba zastrzelić!” – dodaje Krystyna. Chłopiec przez resztę dnia i następną noc ukrywał się w klatce z królikami.

W marcu 1945 roku zmarł najmłodszy syn Marczoków, urodzony trzy miesiące wcześniej. Matka Florentyna poczekała, aż jej mąż znów podejdzie pod płot obozu, i pokazała mu przez okno trumienkę.

A w kwietniu Rosjanie kazali uwięzionym w Łabędach uformować kolumnę i poprowadzili w stronę dworca w Gliwicach. – Ja z bratem pobiegliśmy tam. Szliśmy kawałek drogi obok nich. Tata szedł i się do nas odwracał. Ale nagle jeden radziecki żołnierz kopnął nas tak, że wpadliśmy z bratem do rowu, a tatę znowu strasznie pobił. Wtedy widziałam go ostatni raz – mówiła "Gościowi" przed 15. laty pani Krystyna.

Powiedziała nam też, że chciałaby jeszcze tylko kiedyś dowiedzieć się, gdzie leżą kości jej ojca.

Mija 74. rocznica Tragedii Górnośląskiej   Agnieszka Kazior w 2012 r. przed domem w Gliwicach-Wójtowej Wsi Przemysław Kucharczak /Foto Gość