Kumpel z wiyrchu

Joanna Juroszek

|

Gość Katowicki 47/2018

publikacja 22.11.2018 00:00

Jest czwartek. Razem jedzą, modlą się, rozmawiają. Potem każdy wraca do swojego „domu”. Zobaczą się za tydzień. Na tym samym katowickim placu.

▲	Do „Zupy w Kato” można dołączyć. Wspólne gotowanie odbywa się w każdy czwartek od 16.30 w Klubie Wysoki Zamek. Rozdawanie posiłków od 19.00 na placu Przyjaciół z Miszkolca. ▲ Do „Zupy w Kato” można dołączyć. Wspólne gotowanie odbywa się w każdy czwartek od 16.30 w Klubie Wysoki Zamek. Rozdawanie posiłków od 19.00 na placu Przyjaciół z Miszkolca.
Zupa w Kato

To bezdomni, ubodzy, samotni i ich przyjaciele. Pierwsi drugim i drudzy pierwszym pomagają już od roku.

Tu jest lepiej

Jest czwartek 8 listopada. W Klubie Wysoki Zamek na Załężu, gdzie gotuje się kolejna zupa w Kato, wrze istnie rodzinna atmosfera. Jeden coś kroi, drugi smaruje, trzeci obiera jajka, czwarty gotuje wodę, piąty pakuje kanapki… To wolontariusze, którzy za 2,5 godziny odwiedzą swoich bezdomnych. Tym razem obok rozmowy i modlitwy zaserwują im krupnik gotowany na świńskich ogonach i kanapki z pastą jajeczną.

Będzie naprawdę pysznie, bo kucharzem „Zupy w Kato” jest Piotrek, pracujący w jednej z najlepszych katowickich restauracji. – Na co dzień gotujesz dla nieco innej klienteli, jest jakaś różnica? – pytam. – Tak, tu jest lepiej, naprawdę. Ci ludzie są wdzięczni, uczę się od nich życia. Tam jest praca, tu – gotowanie jak dla rodziny – odpowiada. Za chwilę zamiesza gar zupy dla niecałej setki ludzi.

Wśród wolontariuszy przygotowujących posiłek dla bezdomnych trudno nie zauważyć Reni, rezolutnej dwunastolatki. W „Zupę” razem ze swoją mamą angażuje się co tydzień. – Co jest lepsze: to, że uczysz się gotować, czy to, że poznajesz nowych ludzi? – Poznawanie ludzi, bo gotować to ja już umiem – odpowiada bez chwili wahania. Renia nie boi się bezdomnych. – To są normalni ludzie, tak jak my, tylko nie mają domu, czasami są brudni i potrzebują jedzenia – tłumaczy.

– A moja mama to jest taki żartowniś. Kiedyś rozdawała kanapki i mówi: „Proszę, 5 złotych”. I ten zdziwiony pan już chciał wyciągać pieniądze… – dodaje z uśmiechem.

Ola, jedna z inicjatorek „Zupy w Kato”, najpierw angażowała się w „Zupę na Plantach”. To takie samo gotowanie, tyle że w Krakowie. Pomaganie wyssała z mlekiem mamy i… taty. – Moja mama jest nauczycielką i w klasie najważniejsi byli dla niej uczniowie z domu dziecka. Pamiętam też mojego tatę, który widząc osobę bezdomną, zawsze ją zgarniał i szedł z nią na zakupy. Ostatnio byłam na spotkaniu z Szymonem Hołownią, który powiedział: „Panu Bogu można kibicować gdzieś tam z trybun, ale najlepiej jest grać z Nim na boisku”. Ma rację – przyznaje.

Wolontariusze „Zupy w Kato” sami kupują produkty potrzebne do przygotowania cotygodniowego posiłku. Czasem pomagają im też jakieś firmy lub inni dobrzy ludzie.

– Dziś zadzwoniła do mnie zaprzyjaźniona pani, która ma swoje stoisko na placu Miarki, z informacją, że ma dla mnie 10 bochenków chleba. Byłam akurat na mieście, ale bez samochodu. Szłam więc z tymi wielkimi tobołami i… spotkałam Krzysia. Powiedział: „Ja ci to ogarnę”. Krzyś przychodził do nas na zupę jako osoba bezdomna. Teraz jest naszym wolontariuszem, ma pracę, wyszedł z bezdomności.

– Pan Bóg mi pomógł, stwierdziłem więc: Czemu ja miałbym nie pomagać? – mówi Krzysiek, który właśnie wszedł do Wysokiego Zamku. – Pewnej nocy padłem na kolana i poprosiłem Go, żeby mi pomógł. Bo ja już nie daję rady. Ile razy rzucałem jakiś nałóg, to zmieniałem go na inny. Kiedyś ja, chrześcijanin, tak myślałem o bezdomnych: lenie, nieroby, nie chce im się pracować, tylko alkohol piją. Ale kiedy poznałem ich historie, a wiem, że mówili prawdę, to po prostu przekonałem się, że wielu z nich przerosło życie. Na ulicy zgadzają się na to, że będą żebrać na jedzenie czy na inne rzeczy. Robią to, bo boją się powrotu do swoich problemów...

No, modlimy się

W kolejce po zupę na katowickim placu Przyjaciół z Miszkolca (tuż obok dworca PKS) ustawia się pan Krzysztof. Pięć lat temu razem ze swoimi kolegami pieszo ruszył z Katowic do Rzymu. – Bardzo piękna, ale mordercza podróż. Pomysł sam mi wpadł do głowy, bo lubię superwesołe, dalekie wędrówki – wspomina, dodając, że w Rzymie, przy łaźniach dla bezdomnych poznał jałmużnika papieskiego kard. Konrada Krajewskiego.

– Każdy z nas jest albo szukany przez Pana Boga, albo już został przez Niego odnaleziony. Nie ma innej opcji – mówi na zakończenie spotkania ojciec Sławek, oblat z Koszutki. Akurat w ten czwartek Kościół czyta Ewangelię o nielogicznie zachowującym się pasterzu. Zostawia 99 owiec i szuka jednej zaginionej.

– Mnie Chrystus znalazł – odzywa się ktoś lekko zapitym głosem. – I kazał jeszcze odnaleźć inne owce. Jezus jest moim kumplem.

Jest początek listopada. Ojciec Sławek proponuje więc modlitwę za zmarłych.

– Darek, Józek… dziesięciu kumpli poszło. Do Boga poszli, a jo ni moga iść – odzywa się jakiś głos. – Jeszcze mamy coś do zrobienia – komentuje ktoś inny. – Pan Bóg na nas patrzy z wiyrchu i pyto: „Co wy tu robicie?”

– No, modlimy się…

Dostępne jest 18% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.