Dom z widokiem

Przemysław Kucharczak

|

Gość Katowicki 46/2018

publikacja 15.11.2018 00:00

Pierwszą pacjentką, która zmarła przy wolontariuszce Józefie, była Anna, kobieta po czterdziestce. Mąż Anny zadzwonił do Józefy, że żona chyba chce przy niej odejść. Opowiadamy o tyskiej placówce w jej 25-lecie.

Ilona Słomian i Józefa Osior przed tyskim hospicjum. Ilona Słomian i Józefa Osior przed tyskim hospicjum.
Przemysław Kucharczak /Foto Gość

Pracownicy i wolontariusze Hospicjum św. Kaliksta w Tychach wspominają dziś ludzi, którym pomogli przejść na drugą stronę życia. I z którymi często zaprzyjaźnili się na śmierć i życie.

Pacjent Stanisław, leśnik z zawodu i zamiłowania, przyjechał do tyskiego hospicjum z Kobióra na... rowerze. Przed Bożym Narodzeniem wspaniale udekorował swój pokój przyniesionymi z lasu gałęziami iglaków i bombkami. Zrobił też szopkę. Nawet dziennikarze przyszli to dzieło fotografować. – A przecież miał świadomość, że to jego ostatnie święta – wspominają go w hospicjum. Wkrótce potem zmarł.

Janusz odwiedza siebie

Pracownicy i wolontariusze zaprzyjaźnili się też z Januszem. Tego mężczyznę urzekł widok z okna hospicjum na... cmentarz żwakowski w Tychach, obramowany ścianą pięknego lasu. – Wykupił sobie tam miejsce. Później odwiedzał sam siebie, to znaczy wolontariusz woził go na jego własny grób. On chciał być blisko nas. I my teraz, patrząc z okna na ten cmentarz, wspominamy pana Janusza – mówią Ilona Słomian i Józefa Osior, prezes i wiceprezes hospicjum. Obie swoją pracę – jak wiele osób związanych z tą placówką – wykonują społecznie.

To hospicjum powstało w 1993 r. z inicjatywy lekarzy Urszuli Pawlik i Krystyny Boczar, radnego Jerzego Labusa i ks. Engelberta Ramoli. Pierwszą siedzibą zapaleńców, którzy chcieli nieść pomoc umierającym, była salka parafii św. Jana Chrzciciela. Stacjonarną siedzibę na Żwakowie hospicjum ma od zeszłego roku.

Jest tu 16 łóżek dla ludzi w ostatniej fazie choroby nowotworowej. – U nas pacjent nie ma prawa cierpieć. W razie potrzeby podajemy mu leki – słyszymy w placówce.

Lekarze, pielęgniarki i wolontariusze wciąż odwiedzają też chorych w ich domach. Ksiądz kapelan, jeśli jest taka potrzeba, odprawia Msze św. w mieszkaniach pacjentów.

Pierwszym pacjentem, którego przed 20 laty odwiedzała prezes Ilona Słomian, był pan Stefan. – Według diagnozy został mu miesiąc życia. Kiedy zaczęłam do niego chodzić raz w tygodniu, nabrał jakiejś radości życia i żył przeszło rok. U niego nie trzeba było pomagać, ale posiedzieć i wysłuchać. Czekał na te spotkania – wspomina.

Córki trzymają dłonie

Pierwszą pacjentką, która zmarła przy Józefie Osior, była Anna z Tychów, kobieta po czterdziestce. Po powrocie z rodzinnych wakacji zaczęła ją boleć głowa; potem przestała mówić. To był guz mózgu. – Czytałam jej, opowiadałam, a ona słuchała wpatrzona we mnie. Potrafiła mówić... oczami – wspomina.

Stały się sobie bliskie. – Pewnego poranka zadzwonił do mnie jej mąż z pytaniem, czy mogę przyjechać, bo Anna chyba chce przy mnie odejść. Przyjechałam, wzięłam ją za rękę, ona otworzyła oczy – opowiada. Anna miała kochającą rodzinę: męża i dwie córki, studentkę i licealistkę. Dziewczyny trzymały umierającą mamę za ręce.

– Zaproponowałam wspólną modlitwę, żeby ta dusza mogła w spokoju odejść. Później zadzwoniłam do lekarki, żeby mogła stwierdzić zgon, doradziłam w sprawach pogrzebowych – mówi.

Józefa Osior została wolontariuszką między innymi ze względu na osobiste doświadczenia z 1998 roku. Umierała wtedy jej matka, z którą była blisko związana. Józefa modliła się, żeby Pan Bóg jej nie zabierał. Choroba jednak postępowała. Mama chudła, wyglądała coraz gorzej. W modlitwie Józefy zaczęły więc pojawiać się też słowa: „Panie Boże, ale jak mi chcesz ją zabrać, to żeby przy mnie umarła”.

W przeddzień śmierci matka lepiej się czuła, zjadła nawet trochę zupy. A gdy córka zaproponowała, że przyjedzie w nocy do niej do szpitala, od razu się zgodziła. – Przyjechałam około 21.30, patrzę, mama śpi. Miała też sine paznokcie. Teraz wiem, że tak wygląda agonia. Pielęgniarki, zamiast mi to powiedzieć, mówiły: „Niech się pani nie przejmuje, niech pani sobie posiedzi”. Więc siedziałam przy mamie do samego rana. Żeby zająć sobie czas, rozwiązywałam krzyżówki – wspomina.

Dopiero rano mama otworzyła oczy. Było w tych oczach zadowolenie i... szczęście. – Zawołałam: „Mamuś!” i biegnę do niej, a ona wzięła głęboki oddech – i to był koniec. Wpadłam w histerię, krzyczałam. Gdyby pielęgniarki wcześniej mnie przygotowały, trzymałabym mamę za rękę tej nocy. A tak, to zamiast się modlić, krzyżówkę rozwiązywałam... I w chwili jej śmierci nie reagowałabym histerią, która też może zaniepokoić odchodzącą duszę – wspomina.

Teraz Józefa pomaga innym ludziom, żeby dobrze przeżyli czas odejścia ich bliskich. Jak bardzo jest to potrzebne? Pracowniczka jednej z tyskich kancelarii parafialnych mówi, że przy ustalaniu terminu pogrzebu od razu widać, kto miał bliskiego pod opieką hospicjum. Takie osoby nie płaczą, są spokojne i jakoś pogodzone z odejściem członka rodziny.

Dostępne jest 23% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.