Wspomnienia abp. Szczepana Wesołego

Sebastian Pustelnik

publikacja 10.09.2018 09:20

Opisał w nich swoje dzieciństwo i młodość, spędzone w parafii Świętych Piotra i Pawła w Katowicach. Prezentujemy je w dniu jego pogrzebu.

Wspomnienia abp. Szczepana Wesołego Ministrant Szczepan Wesoły Archiwum Sebastiana Pustelnika

Właśnie w krypcie kościoła Świętych Piotra i Pawła - zgodnie z wolą bp. Wesołego - w poniedziałek 10 września spocznie jego ciało. Wspomnienia "biskupa na walizkach" - poniżej.

Wspomnienia z życia parafialanego

Jedna z różnic między człowiekiem młodym i starszym polega na tym, że młody człowiek patrzy w przyszłość. Młodość programuje. Zdobycie matury, programuje studia, rodzaj studiów, zawód, małżeństwo, rodzinę itp. Starszy człowiek zaś patrzy wstecz, patrzy na życie, które zrealizował, czy jak je zrealizował w stosunku do zamiarów, które sobie stawiał w młodości.

Dlatego gdy proszono mnie o napisanie wspomnień z życia parafii, mogę tylko wrócić do dzieciństwa, bo zabrano mnie do wojska, gdy miałem zaledwie 17 lat. Do poboru był rocznik '26 i to, czy ktoś się urodził na początku roku, czy na końcu, nie miało znaczenia. Do wojska brano rocznik '26 i w styczniu 1943  roku zostałem powołany, mimo że kończyłem 18 lat dopiero w październiku.

Były u mnie różne etapy uczestnictwa w życiu parafialnym. Może były one związane również z uczestnictwem w życiu parafialnym mojego ojca, który bardzo żywo uczestniczył w różnych organizacjach, stowarzyszeniach, bractwach i życiu społecznym. Był organizatorem pielgrzymek do różnych sanktuariów. Były pociągi specjalne pielgrzymów do Częstochowy, do Piekar, mniejsze do Kalwarii Zebrzydowskiej.

Pielgrzymka do Piekar miała dodatkową atrakcję. Dworzec w Piekarach miał tylko dwa perony, a płot peronu z jednej strony był granicą. Za płotem chodził niemiecki strażnik graniczny. W dziecięcym wieku granica zawsze miała jakiś tajemniczy wyraz. Procesja formowała się na dworcu, czy to w Częstochowie, czy w Piekarach, i z feretronami, chorągwiami podążała do sanktuarium. Były również pielgrzymki piesze na na odpust do Panewnik, z orkiestrą, sztandarami, feretronami, które miały dużo uroku.

Mój ojciec był, między innymi, nie wiem, czy założycielem, ale na pewno inspiratorem i prowadzącym parafialne Apostolstwo Modlitwy. Nie wiem, z czyjej to było inicjatywy, ale w pewnym okresie prowadzono specjalne nieszpory w pierwszą niedzielę miesiąca i procesję z Najświętszym Sakramentem w obrębie kościoła. W czasie tej procesji dziewczynki sypały kwiatki. Dla chłopców była inna funkcja. Była nas cała grupa, ubranych w białe ubranka, z szarfami i z bukiecikami kwiatków, która tworzyła coś w rodzaju szpaleru wokół baldachimu i dziewczynek sypiących kwiaty. Załączona fotografia pokazuje, że była nas dosyć spora grupa.

Jeszcze na temat procesji. Otóż przez całą oktawę Bożego Ciała była codziennie procesja z Najświętszym Sakramentem wokół kościoła. Na zakończenie oktawy jest uroczystość Serca Pana Jezusa. W tym dniu była dodatkowa procesja po nabożeństwie wieczornym do Serca Pana Jezusa. Godzinę (a może więcej) przed nabożeństwem na wieży kościoła, tam, gdzie są dzwony, grała orkiestra pieśni do Serca Pana Jezusa. Potem, gdy zrobiono kwietnik (mówiło się planty), między ulicą Mikołowską, kościołem a szkołą było sporo ludzi, którzy przychodzili słuchać orkiestry, która grała na wieży.

W trochę późniejszym okresie ks. Płonka zorganizował chór chłopięcy.

Kościół Piotra i Pawła przez cały okres międzywojenny był prokatedrą, czyli wszystkie nabożeństwa pontyfikalne odbywały się w kościele Świętych Piotra i Pawła. Ks. Płonka powołał chór chłopięcy na wzór takich chórów w kościołach katedralnych. Uczyliśmy się i śpiewali tzw. gregoriankę, czyli śpiewy liturgiczne w języku łacińskim, jak "Missa de Angelis", sekwencje, graduały, różne hymny itp. Gdy byłem w seminarium, koledzy dziwili się, skąd znam tyle "gregorianki", a to była zasługa ks. Płonki, który zorganizował i prowadził chór chłopięcy.

Gdy byłem już trochę starszy, byłem oczywiście ministrantem. Nie było to  łatwe. Trzeba było wcześnie wstawać, bo pierwsza Msza św. była o godz. 6, a gdy wypadł dyżur, trzeba było być w zakrystii 15 minut wcześniej. Problemem była również ministrantura, która była długa, po łacinie, i czasami myliły się nie tylko  słowa, ale całe wersety. Muszę się tu przyznać, że obowiązki ministranta spełniałem chętnie, a było tych obowiązków wiele. Gdy Ksiądz szedł do chorego, zawsze szedł przed nim ministrant z latarką i dzwonkiem. Ludzie byli wierzący. W zdecydowanej większości na widok latarki i głosu dzwonka klękali na ulicy. A nawet gdy nie klękali, zdejmowali kapelusz.

W tamtych czasach parafia była rozległa. Cały Brynów i część dzisiejszego Ochojca należał do Piotra i Pawła. Całe tereny kopalni "Wujek", aż po tzw. Załęską Hołdę, należały do parafii. Cała ulica Gliwicka, aż do ulicy 3 Maja, i cała ulica Kościuszki - to wszystko była parafia Świętych Piotra i Pawła. Dopiero krótko przed wojną zaczęto odcinać niektóre części, gdy powstała parafia Przemienienia Pańskiego, potem Chrystusa Króla, kaplica na Załęskiej Hałdzie.

Do chorego szło się na Brynów czy na drugi koniec - na ulicę Gliwicką. W zimie to była przeprawa. Jakieś taksówki w mieście chyba były, ale nie pamiętam, by do chorego jechało się taksówką. Były dorożki, ale tymi się też nie jeździło. Pamiętam jednak, że raz w zimie, idąc do chorego na Brynów, odmroziłem sobie lekko uszy.

Podobnie był zwyczaj, że pogrzeb zaczynał się od domu zmarłego. Ksiądz wyprowadzał trumnę i szło się z pogrzebem na cmentarz. Czasami wstępowano do kościoła na tzw. exequie. Większość pogrzebów była po południu, a Msza św. pogrzebowa była zawsze następnego dnia rano, po pogrzebie. Na pogrzeb zawsze szło trzech ministrantów, bo niesiono krzyż i ministranci zmieniali się w niesieniu krzyża.

Za moich czasów ministrantami opiekował się ks. Jerominek. Był młodszym wikarym. Były spotkania okresowe, coś tam nam mówiono o liturgii, kalendarzu liturgicznym czy o niektórych nabożeństwach. Ale w okresie wakacji ks. Jerominek urządzał z ministrantami wyjazdy (wycieczki) na Zadole, gdzie był ładny ośrodek KSM, czy na tak zwaną Pustynię Błędowską, gdzie dziś stoi huta Katowice. Były tam piaski i staw.

Po wybuchu wojny, na początku 1940 roku, ks. Garus (nie wiem, czy sam, czy z innymi) zaczął wydawać "Wiadomości Parafialne" w języku niemieckim. Nazywało się to "Pfarblat". Część sprzedawano pod kościołem, ale dużą część rozprowadzało się wprost do domu. Roznosili to ministranci. Mnie przypadł właściwie największy rejon, bo od krzyża, który stał tam, gdzie dzisiaj jest rondo na ul. Mikołowskiej, cała dzielnica, aż po kopalnię "Wujek", potem obok cegielni Badury cały Brynów.

Zajmowało mi to dobrych kilka godzin, by trafić do około 100 rodzin. W pierwszym okresie po wybuchu wojny były różne trudności ze znalezieniem jakiejś pracy. Można było to więc zrobić. Potem, gdy już otrzymałem pracę, trzeba było zrezygnować z roznoszenia "Wiadomości". Zresztą, o ile pamiętam, ów "Pfarblat" zaprzestano wydawać.

Jeszcze w okresie międzywojennym przy parafii były organizacje dla dzieci. Jedną  była Krucjata Eucharystyczna, którą prowadziła pani Włodarczyk, a drugą - Dziecięctwo Boże (czy coś w tym rodzaju) - prowadziła pani Hassa. Dziecięctwo organizowało pomoc dla misjonarzy. Były akcje zbierania pieniędzy na "wykupienie Murzynka". Tak to określano. Byłem tak zwanym zelatorem, czyli promotorem zbierania znaczków i groszy na fundusz "Murzynka". Pieniądze przekazywano do tzw. Dzieł Misyjnych. Obie panie prowadzące organizacje były z zawodu nauczycielkami i były, jak pamiętam, lubiane przez nas, dzieci.

Jak wspomniałem, zabrano mnie do wojska, gdy miałem lat 17. Przesłano mnie do Francji, do obrony wybrzeża na jej południu. Po kilku miesiącach udało mi się zbiec do Amerykanów, po ich lądowaniu w sierpniu 1944 roku na południu Francji. Zgłosiłem się zaraz do wojska polskiego, chociaż miałem małe trudności z przyjęciem, bo zabrakło mi kilka tygodni do 18 lat. Jakoś z tego wybrnąłem.

Wróciłem do domu do Katowic po 14 latach w 1957 roku. Trwał jeszcze krótki okres "odwilży październikowej". Wróciłem jako kapłan. Żyła jeszcze moja matka i wielu znajomych. W listopadzie 1957 roku odprawiłem prymicję. Pierwszą Mszą św. jako biskup odprawiałem w lutym 1969 roku. Uczestniczyło w niej wielu dawnych ministrantów i dawnych znajomych. Większość jednak już odeszła do Pana. Moja matka również. Ale gdy przed Mszą św. witał mnie, dawnego ministranta, przedstawiciel ówczesnych ministrantów, wzruszyłem się. Przypomniały mi się w jakimś szybkim filmie moje ministranckie lata, które zaciążyły bardzo na moim życiu duchowym. Różne były koleje przejść wojennych i powojennych na emigracji.

Dopiero w 1951 roku ostatecznie zostałem przyjęty do Papieskiego Kolegium Polskiego w Rzymie i rozpocząłem studia seminaryjne. Po demobilizacji, pracując zarobkowo, uczestniczyłem żywo w organizacjach religijnych i Akcji Katolickiej.

Zawsze miałem w pamięci doświadczenia zdobyte w życiu parafialnym u Świętych Piotra i Pawła. Ono mi towarzyszyło i umacniało w wielu trudnych sytuacjach.

Dzisiaj inne są warunki i sytuacje. Mogę jedynie życzyć dzisiejszym ministrantom, by tak przeżywali swoją posługę przy ołtarzu, jak kiedyś to przeżywało starsze pokolenie, i by zdobyte doświadczenia, zwłaszcza religijne, pozostały u nich przez całe życie.

Wspomnienia abp. Szczepana Wesołego udostępniła rodzina pana Jana Polewki.