Pokochać od zaraz

ks. Rafał sKITEK

|

Gość Katowicki 14/2018

publikacja 11.04.2018 14:05

– Na ten temat nigdy wcześniej nie rozmawialiśmy. Na pewno nie przed ślubem. Dziś mamy czworo dzieci. Dwoje w niebie – bliźniaki. I dwoje na ziemi – też bliźniaki. Są adoptowane – opowiada Anna, żona Marcina.

◄	Do domu Ani i Marcina bliźniaki trafiły trzy miesiące po urodzeniu (zdjęcie ilustracyjne). ◄ Do domu Ani i Marcina bliźniaki trafiły trzy miesiące po urodzeniu (zdjęcie ilustracyjne).
Tomasz Gołąb /Foto Gość

Po obumarłej ciąży bliźniaczej mijały lata. Małżonkowie cały czas nosili się z zamiarem przyjęcia potomstwa. Ale mimo starań do poczęcia nie doszło. – Pewnego razu spotkałam moją koleżankę, Michasię – relacjonuje Anna. – Nagle zapytała mnie wprost: „A o adopcji już myśleliście?”. Trochę mnie zamurowało. Do dziś pamiętam, co jej wtedy odpowiedziałam: „Wiesz co, ja nie wiem, czy bym takie dziecko umiała pokochać”. I tak zakończyłam rozmowę – opowiada.

Bierymy je

Pracowała wtedy w szpitalu. – Pamiętam, jak pewnego dnia poszłyśmy z koleżanką zobaczyć dziecko, które dopiero co się urodziło. Wiedziałyśmy, że ma być adoptowane. Obok leżały bliźniaki. Wtedy kompletnie jeszcze nie wiedziałam, że patrzę na moje dzieci. Wracam z pracy i opowiadam o całym zdarzeniu mojemu mężowi: „Kochanie, urodziły się bliźniaki”. A on mi na to: „Ania, to bierymy te bliźniaki, co?”. Odpowiadam mu: „nie żartuj”. Na co on mocnym głosem: „Nie, jo nie żartuja. Godom poważnie” – opowiada Anna. To była spontaniczna i szybka decyzja.

Okazało się, że dzieci do adopcji pochodzą z dobrej, ale bardzo biednej rodziny. – Biologiczna mama nie chciała ich widzieć od samego początku. Nie widziała ich nawet po porodzie. I wcale nie dlatego, że nimi wzgardziła. Ona po prostu bała się, że jak tylko je zobaczy, to od razu pokocha. Zapewne to bardzo przeżywali – wyjaśnia Anna. – Kiedy wspominam to wszystko po latach, to myślę, że Pan Bóg jest niesamowity. Straciłam bliźniaki, a teraz On podarował nam je jakby na nowo – mówi wzruszona.

Małżonkowie nie mieli jeszcze ukończonych kursów w ośrodku adopcyjnym. Wszystko działo się szybko. Czasu było mało. Dzieci już się urodziły. – Musieliśmy to szybko nadrobić – wyjaśnia Marcin. W tym czasie ich dzieci trafiły do jednego z domów dziecka. Spędziły tam 3 miesiące. Niestety nie było miejsca w żadnej rodzinie zastępczej. Dla małżonków był to czas załatwiania wszystkich formalności w katolickim ośrodku adopcyjnym.

– Pamiętamy dokładnie ten dzień. To było 3 grudnia – mówią zgodnie rodzice. Do domu Ani i Marcina bliźniaki trafiły trzy miesiące po urodzeniu. – Wcześniej dyrektor domu dziecka, w którym tymczasowo przebywały, zadzwoniła do nas i powiedziała, że jeśli chcemy, to możemy przyjść i je zobaczyć – opowiada Anna. Temu pierwszemu spotkaniu nie towarzyszyła jakaś wielka euforia. Emocje, łzy szczęścia i radość przyszły później. Wszystko działo się już po pierwszej rozprawie w sądzie, kiedy stało się jasne, że rodzice biologiczni zrzekają się praw rodzicielskich do swoich dzieci. – Na ostatniej rozprawie w sądzie wszyscy płakali, także ławnicy. Pani sędzina przytoczyła słowa biologicznego ojca dzieci, który miał powiedzieć, że bardzo chce, by trafiły one do kochającej się rodziny – opowiada wzruszona Anna.

Puste życie

– Staramy się, by tak właśnie było. Zresztą już jak dzieci były malutkie, to pomyślołech, że trzeba kochać je jeszcze mocniej. Także dlatego, że są adoptowane. Uważać, żeby nic im się nie stało – mówi Marcin. – Ta nasza miłość do dzieci pogłębiała się z dnia na dzień. Może dlatego w domu nie mówi się o tym, że są adoptowane? – zastanawia się Anna. – Jo żech je pokochoł, jak ino trafiły do naszego domu. Brat już mioł cztery dziewczynki, a siostra dwoje dzieci. Często żech z nimi przebywoł. A teraz nasza kolej – wtrąca Marcin. – Ale miołech też na początku obawy: co powie moje rodzeństwo, jak zareagują ludzie, sąsiedzi? – kontynuuje. – Okazało się jednak, że ze strony rodziny doświadczyliśmy wiele życzliwości i zrozumienia. Prawda jest taka, że gdy dzieci były już u nas w domu, to odwiedzało nas bardzo dużo ludzi – uśmiechają się małżonkowie. I dodają: – Po tym, jak adoptowaliśmy dzieci, par, które zdecydowały się na taki krok, było w naszym otoczeniu coraz więcej.

Pary, które zdecydowały się na adopcję, nie ukrywają, że to niełatwa decyzja. Ale są przekonane, że warto. – Takie puste życie, bez dzieci, jest smutne – mówi Monika. Razem z mężem Tomkiem przed kilkoma laty adoptowali syna. Wcześniej myśleli nawet o in vitro. Pragnienie posiadania dziecka było tak ogromne. – Dziś, po latach, wiemy, że to był błąd. Pogubiliśmy się trochę. Nie do końca umieliśmy też zrozumieć nauczanie Kościoła na ten temat – tłumaczy Monika. Teraz z pokojem w sercu już jako rodzice mówią, że „adopcja to decyzja świadomego rodzicielstwa”. – We wspólnej modlitwie i rozmowie udało nam się odnaleźć prawdziwe piękno i szansę, jakie przed nami otwiera ta decyzja. Ważna jest tu jednomyślność. Taka decyzja musi być podjęta przez oboje rodziców – uważają.

– Ja myślę, że im szybciej zapada taka decyzja, tym lepiej – podkreśla Anna. – Pamiętam, że jak byliśmy na kursie przygotowawczym, to poznaliśmy parę małżeńską, która krótko po ślubie zdecydowała się na adopcję. Nie jest to odosobniony przypadek. Potwierdza to Elżbieta Dziubaty, dyrektor Katolickiego Ośrodka Adopcyjnego w Sosnowcu. – Niektórzy pół żartem, pół serio mówią: „Chcesz zajść w ciążę? Zgłoś się do ośrodka”. Dlaczego? Zdarza się, że w okresie oczekiwania na przyznanie dziecka kobieta zachodzi w ciążę. Pamiętam taką sytuację. Dzwonię do jednej z par i mówię: „Mam dla państwa dobrą wiadomość. Będziecie rodzicami”. W słuchawce zapada cisza. Konsternacja. Zastanawiam się, co powiedziałam nie tak. I nagle słyszę: „Bardzo pani dziękujemy, ale ja już jestem w ciąży”. Odpowiadam: „To świetnie, gratuluję!”. Przecież o to chodziło. Już jesteście rodzicami – opowiada dyrektor placówki. I dodaje: – A ile jest par, których już po adopcji Pan Bóg obdarza kolejnym potomstwem.

Kocham cię

Pojawienie się w domu dzieci, mimo wcześniejszych kursów i przygotowań, dla rodziców jest wyzwaniem. I to nie małym. – Rzeczywiście, początki były trudne – mówi Anna. – Byłam pełna obaw. Dwoje dzieci. Malutkie, zaledwie 3-miesięczne. Mąż w pracy. To były trzy lata wycięte z życiorysu. Pamiętam, że jeszcze przed adopcją przepłakałam cały wieczór. Myślę sobie tak: „Panie Boże, czy ja sobie z tym wszystkim poradzę? Czy to jest dobra decyzja?”. Tego dnia byłam nawet z kimś umówiona. Dzwonek do drzwi. Ale ja nie byłam w stanie podejść i wpuścić zaproszonego gościa do środka. Musiałam to wszystko w sobie przepracować i pokonać te obawy. Bez modlitwy i Pana Boga byłoby to niemożliwe – podkreśla Anna.

Ważne, by o adopcji dzieci dowiedziały się od rodziców. – Trzeba mówić prawdę. Najlepiej stopniowo. Najgorzej jest wtedy, kiedy dzieci dowiadują się o wszystkim w niesprzyjających okolicznościach. Tak też się czasem niestety dzieje. Potem jest dużo bólu, żalu i niepotrzebnych emocji – tłumaczy Elżbieta Dziubaty. – Kiedyś córka, widząc przechodzącą obok kobietę, zareagowała: „Mamuś, popatrz, ta pani jest w ciąży. Ty też nas tak nosiłaś w brzuszku?” – wspomina Anna. – Mówię jej: „Nie, kochanie, mamusia was nie nosiła w brzuszku”. Od słowa do słowa wyjaśnialiśmy im coraz więcej. Dziś o wszystkim wiedzą, ale do tematu za często nie powracają. Chyba że mają jakieś pytania. Zawsze im chętnie odpowiadamy i tłumaczymy. Raz córka zagadnęła mnie: „Mamo, ja bym tak chciała mieć jeszcze siostrzyczkę”. Odpowiedziałam jej: „Córuś, wiesz, że mama ci siostrzyczki nie urodzi”. A ona: „No tak. Zapomniałam” – uśmiecha się Anna.

Dzieci Anny i Marcina chodzą dziś do siódmej klasy. – To niesamowite, że mając 13 lat, podchodzą do nas i mówią: „kocham cię”. Albo zrobią nam kolację. Albo jak coś nabroją, piszą listy z przeprosinami. To bardzo kochane nastolatki – mówi Anna. – Poza tym bardzo się do nas upodobniają. Syn do ojca. A córka do mamy. A jeszcze bardziej do cioci – dodaje.

Adopcja to rozwiązanie dla tych, którzy nie mogą być rodzicami biologicznymi. Obawy są. To prawda. – Ale mijają, gdy tulisz do serca małą, niewinną istotę i wiesz, że to twoje dziecko – mówi Monika. – Kiedy zobaczyliśmy tę małą kruszynkę, poczuliśmy ogromną radość. Po ośmiu latach starania się o dziecko mamy syna – dodaje jej mąż Tomek. – Trudno nam powiedzieć, co czują rodzice na sali porodowej. My tego nie doświadczyliśmy. Ale dla nas ten moment spotkania się z dzieckiem był mieszanką euforii i wzruszenia. I właśnie wtedy zrozumieliśmy, dlaczego Bóg przez te osiem długich lat uczył nas cierpliwości i wybrał dla nas tę drogę. Od tamtego momentu wszystko jest inne – puentują zgodnie małżonkowie.

Imiona bohaterów zostały zmienione.

Dostępne jest 11% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.