Młot założycielski

Przemysław Kucharczak

|

Gość Katowicki 04/2018

publikacja 25.01.2018 00:00

Bici przez „sztajgra”, i to nawet po twarzach, górnicy z Murcek zastrajkowali. Działo się to blisko... ćwierć tysiąca lat temu. Ten pierwszy strajk i setki innych ciekawych historii trafiły do nowej książki „Kopalnie i huty Katowic”.

▲	Kopalnia „Ferdinand” (późniejsza „Katowice”) sfotografowana przed wojną z miejsca, gdzie dziś stoją gmachy Uniwersytetu Śląskiego. ▲ Kopalnia „Ferdinand” (późniejsza „Katowice”) sfotografowana przed wojną z miejsca, gdzie dziś stoją gmachy Uniwersytetu Śląskiego.
Fotografia z książki "Kopalnie i huty Katowic"

Grzegorz Grzegorzek opisał w niej wszystkie kopalnie i huty, jakie działały na terenie dzisiejszych Katowic. Po większości z nich nie ma już śladu. Zarówno te zakłady, jak i ich pracownicy ożywają jednak na kartach tej grubej księgi.

Trzy wielkie koła

Kto na przykład wie, gdzie dokładnie stał zakład, dzięki któremu powstała wieś Katowice? Chodzi oczywiście o Kuźnicę Bogucką. Robotnicy wytapiali w niej żelazo już w XIV wieku, zanim jeszcze doszło do bitwy pod Grunwaldem. Być może zresztą niektórzy jej uczestnicy – i ze strony polskiej, i krzyżackiej – mieli pancerze lub groty kopii z żelaza, które pochodziło właśnie stąd. Otóż ta kuźnica stała w północnej części dzisiejszego katowickiego rynku, blisko alei Wojciecha Korfantego.

Jak wyglądała? Uwagę zwracały zwłaszcza trzy wielkie, obracające się koła. Napędzała je woda potoku, który dzisiaj jest nazywany rzeką Rawą. Z daleka było słychać miarowe stukanie wielkiego młota – takiego, jaki jest dzisiaj w herbie Katowic. Unosił się w górę dzięki napędowi największego z kół wodnych, a później opadał siłą bezwładności, kując rozgrzane żelazo. Mniejsze koła wprawiały w ruch skórzane miechy, które wdmuchiwały powietrze do pieców.

Grzegorz Grzegorzek w swojej książce daje wyraz rozczarowaniu, że przy okazji trwającej sześć lat przebudowy katowickiego rynku nikt nie pomyślał o tym, żeby jakoś upamiętnić istnienie w tym miejscu Kuźnicy Boguckiej. Z pasją wyjaśnia: „Zaś na dowód tego, że kuźnica nie tylko wieś stworzyła, ale całe miasto ukształtowała, niech świadczy katowicki rynek, istniejący obecnie w dziwacznym kształcie, ale wciąż w tym samym miejscu. Powstał on tam, gdzie jest tylko z tego powodu, że nieopodal była kuźnica. To dla kupców i dostawców tejże powstało miejsce, gdzie można było się zatrzymać”.

Müller bije po twarzach

W XVIII wieku, gdy poprawiły się metody wytopu różnych metali, czas kuźnic minął. Za to na terenie dzisiejszych Katowic zaroiło się od hut. Ich hałdy były tak rozległe, że dzisiaj aż trudno objąć je wyobraźnią. Autor opisuje każdy z tych zakładów i to, co ewentualnie po nich zostało.

Są też tutaj opisane wszystkie kopalnie – zaczynając od najstarszej na ziemiach polskich kopalni węgla kamiennego w Murckach. W lesie koło tej miejscowości wydobycie trwało już w 1657 roku – czyli w czasie, gdy tuż za granicą, w I Rzeczypospolitej, ledwie zakończył się potop szwedzki. Stałe wydobycie zaczęło się od 1740 roku.

W 1755 roku w Murckach skończyły się niżej położone pokłady, więc wydrążono pierwszy szyb. Okazało się jednak, że miejscowi robotnicy boją się pracować pod ziemią, w niebezpiecznych i źle wentylowanych wyrobiskach. Właściciel, czyli książę pszczyński, musiał więc sprowadzić pracowników z dalszej okolicy, dobrze im zapłacić i zamówić za nich Msze św. w parafialnym kościele w Tychach.

To i tak bardzo mu się opłaciło. W grudniu 1771 roku kopalnia „Emanuelssegen” (czyli późniejsza kopalnia „Murcki”) posłała w stu furmankach do Raciborza 600 szefli węgla, czyli 43,3 tony. Tam węgiel trafił na barki i popłynął Odrą do Wrocławia. Rok później węgiel z Murcek docierał aż do Berlina i Wiednia. Rębacze (było ich dziesięciu) oraz sztygar tej kopalni otrzymywali tygodniowo przyzwoitą pensję 5 guldenów, ale chłopi zatrudnieni przy podziemnym transporcie i wyciąganiu węgla kołowrotami dostawali tylko dwa srebrne grosze dziennie, czyli siedmiokrotnie mniej.

W 1772 roku w tej kopalni doszło do pierwszego opisanego w dokumentach strajku. Poszło o... mobbing, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli. Górnicy porzucili pracę i poszli do zarządu dóbr książęcych w Pszczynie. Tam przedstawili podpisaną przez wszystkich skargę na sztygara Müllera. Zarzucili mu, że bił ich bez ważnego powodu, i to nawet po twarzach. I to, że przy wypłacie niesłusznie potrącał im pieniądze. Oskarżyli też sztygara, że zaniedbywał pracę i pojawiał się tylko na 2 lub 3 dni w tygodniu, a czasem znikał nawet na kilka tygodni.

Efekt? Raczej po myśli strajkujących. Sąd książęcy w Pszczynie zakazał sztygarowi bicia górników. Polecił też górnikom posłuszeństwo sztygarowi w sprawach, które dotyczą pracy.

Zachowały się listy z nazwiskami pracowników kopalni „Emanuelssegen”. Nazwiska sztygarów i szychtmistrzów są zawsze niemieckie (Müller, Uhlem, Ruhberg), a zwykłych górników z okolic Murcek i Kostuchny – polskie (Szymon Faron, Wojtek Duda, Piecha, Wojtek Zając, Tomek Zarzutek, Klimek, Król, Jon Jaszczurczyk).

Co zostało po tej i innych kopalniach? O tym w następnych rozdziałach tej książki. Jeden z nich jest poświęcony biedaszybom, którymi pokryły się całe Katowice w czasie bezrobocia związanego z Wielkim Kryzysem lat 30. XX wieku. Były ich setki. I jak zauważa autor, wciąż odsłaniają się w mieście jakieś pozostałości po nich, np. zapadliska w dzielnicy Wełnowiec.

Dostępne jest 17% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.