Zakludziła go do mamulki

Przemysław Kucharczak

|

Gość Katowicki 35/2017

publikacja 31.08.2017 00:00

W czasie bitwy przeprawiał się wpław przez Dunajec, choć nie umiał pływać. Jego podwładni zdobyli niemiecki samochód. Jeden z ostatnich weteranów wojny obronnej Polski 1939 roku mieszka w Rybniku. W grudniu skończył sto lat.

Alojzy Fros w domu w Rybniku. Alojzy Fros w domu w Rybniku.
Przemysław Kucharczak /Foto Gość

To Alojzy Fros z dzielnicy Maroko, rybniczanin od pokoleń. Intelektualnie jest w świetnej formie. – Głowa jest u mnie w porządku, wciąż rozwiązuję najtrudniejsze krzyżówki. Tylko nogi mi nawaliły – śmieje się.

Mało kto wie, że ten stulatek przeżył tyle dramatycznych przygód, że mógłby nimi obdzielić dziesiątki osób.

Kolego, zastrzel

Po maturze w rybnickim gimnazjum klasycznym skończył podchorążówkę w Cieszynie i w 1938 r. wkraczał z polskimi wojskami na Zaolzie. A później, już w cywilu, zaczął pracę w Głównej Kasie Miejskiej magistratu w Katowicach.

Długo jednak tu nie popracował, bo czuło się, że nadchodzi największa z wojen... Na progu lata 1939 r. Alojzy został zmobilizowany. Trafił do 3. Pułku Strzelców Podhalańskich jako plutonowy podchorąży.

Przez większą część września jego pułk cofał się na wschód, nieraz pod ogniem artylerii i lotnictwa Niemców. – Nasza kolumna szła szosą, kiedy zanurkowały na nas dwa lub trzy niemieckie samoloty. Przeleciały, siejąc z karabinów maszynowych. To było straszne. Były dziesiątki rannych. Mnie jakoś udało się uciec w bok, leżałem w kartoflisku – wspomina. – Kiedy wróciłem na szosę, jeden z leżących tam ciężko rannych żołnierzy błagał: „Kolego, zastrzel!”. Na tej szosie nie można było pomóc. Byłem świadkiem, jak kapral strzelił mu w głowę. Nie zapomnę tego do końca życia – mówi.

Ze swojego pistoletu VIS Alojzy wystrzelił tylko kilka razy. Pod Radłowem (w pobliżu znanej dzisiejszym kibicom piłkarskim wsi Nieciecza) otworzyli sobie walką drogę do przeprawy przez Dunajec. – Zepchnęliśmy Niemców w bok. Problem w tym, że ja nie umiałem pływać, nigdy tego się nie nauczyłem... Chwyciłem się biedki, czyli dwukołowego, konnego wózka, przewoziliśmy takimi m.in. amunicję. Konie tylko w jednym miejscu straciły grunt pod nogami i musiały chwilkę podpłynąć – wspomina. Jakoś dotarł na brzeg.

Kapral z Wielopola zdobywa auto

Wraz ze swoimi zmordowanymi odwrotem podhalańczykami Alojzy dotarł w okolice Księżpola na Roztoczu. – Zajęliśmy stanowiska nad Tanwią, rzeczką wielkości rybnickiej Rudy albo Nacyny. Zluzowaliśmy tam kolegów z 4. pułku, którzy wcześniej mieli tam kontakt ogniowy z nieprzyjacielem – wspomina.

Pluton Alojzego stał nad mostem, którego pokrycie było już zniszczone. Zostały jednak leżące belki, po których można było pieszo dostać się na drugą stronę. – W moim plutonie był taki kapral Bober z Wielopola [dzisiejszej dzielnicy Rybnika – przyp. – PK]. Rano 15 września wołam go i mówię: „Idźcie do tej wioski, co ją widać, i stwierdźcie, czy tam byli Niemcy albo czy jeszcze są. Ale idźcie wzdłuż drogi, w tych krzakach, żeby was nie było widać”. Przeszli po belkach i ruszyli, w pięciu czy sześciu. Minęło pół godziny, może trochę więcej, kiedy usłyszeliśmy szum motoru. Mówię do celowniczego karabinu maszynowego: „Uważaj, przygotuj się do otwarcia ognia”. Patrzymy, a tu zza zakrętu wyjeżdża otwarta limuzyna. Prowadzi ją niemiecki żołnierz, a cały mój patrol... siedzi z tyłu! – wspomina Alojzy.

Okazało się, że kapral Bober z patrolem zaskoczył we wsi niemieckiego żołnierza, który demontował z płotu telefon polowy. Innych Niemców wśród zabudowań już nie było. Odjechali wcześniej.

W samochodzie leżały walizki oficerów, m.in. ze świeżą bielizną – wspaniałym łupem dla żołnierzy, którzy od dwóch tygodni byli w odwrocie. Jeden komplet wziął Alojzy. Była tam też walizka lekarza wojskowego ze skalpelami.

Wzięty do niewoli Niemiec okazał się odważnym, budzącym szacunek człowiekiem. – Zaraz przeleciałem po belkach na drugi brzeg. Powiedziałem jeńcowi po niemiecku, że ma mówić prawdę, bo inaczej będzie z nim źle. A on się oburzył: „Niemiecki żołnierz mówi tylko prawdę albo nic nie mówi!”. Był kupcem z Wrocławia. Mówił, że jego jednostka szła przez Rybnik. Pytałem, jak to wyglądało, a on na to, że witano ich tam chorągwiami. I rzeczywiście, później się dowiedziałem, że rybniccy Niemcy z entuzjazmem witali żołnierzy Wehrmachtu – relacjonuje stulatek.

W czasie odwrotu Alojzy i jego strzelcy często bywali głodni. Akurat tego dnia nad Tanwią zajechała jednak kuchnia polowa z kotłem pełnym pysznego gulaszu. – Kazałem podać też jeńcowi. Moi żołnierze zaczęli się wtedy burzyć: „Jak to, jeszcze będziemy Niemca karmić?!”. Ja na to: „Słuchaj, jutro ty możesz być w jego sytuacji. Jest jeńcem, ma swoje prawa”.

Skądeś ty jest?

W bitwie pod Tomaszowem Lubelskim strzelcy podhalańscy zostali okrążeni. Alojzy przeszedł między tyralierą Niemców i wydostał się z tej pułapki. Miał niezwykłe szczęście, że wtedy nie zginął. A potem ruszył na zachód, ku rodzinnemu Rybnikowi.

W jakimś gospodarstwie wymienił swoje porządne, sukienne spodnie z munduru na cywilne, samodziałowe, wiązane sznurkiem. Miał jednak nadal na grzbiecie bluzę mundurową. – Kiedy szedłem przez Tarnów, naraz naprzeciw mnie pojawił się niemiecki żołnierz. Nie wiem, co miałem wypisane na twarzy, ale on niespodziewanie zapytał mnie po śląsku: „Skądeś ty jest?”. Odpowiadam, że z Rybnika, a on: „Z Rybnika? Jo je z Raciborza. Ściepnij te lonty [ubrania – przyp. PK] wojackie i idź, niech cię Matka Bosko zakludzi do mamulki”.

To błogosławieństwo, wypowiedziane nad Alojzym w najbardziej niespodziewanej chwili przez osobę, po której najmniej można było się tego spodziewać, wypełniło się. Chłopak szczęśliwie wrócił „do mamulki”, do Rybnika – choć po drodze przeżył jeszcze sporo perypetii.

Otóż kiedy już wchodził na Śląsk, Niemcy jednak go zatrzymali i wysłali pod Żagań do oflagu, czyli obozu jenieckiego dla oficerów. Do domu wypuścili go w listopadzie.

Do końca wojny było jednak daleko: w 1943 r. chłopak wyruszył na jeszcze bardziej niebezpieczną podróż – szlakiem niemieckich więzień i obozów koncentracyjnych, m.in. przez Auschwitz. Stamtąd też – cudem – wrócił szczęśliwie do domu. – Ten niemiecki żołnierz z Raciborza był w wieku mojego ojca. Może mu przypominałem jego syna? – zastanawia się dzisiaj Alojzy.

Być może chłopak budził szczególną sympatię także dlatego, że wyglądał na młodszego, niż był w rzeczywistości. Zresztą do dzisiaj tak z nim jest: trudno uwierzyć, że skończył już sto lat.

Granaty na Piaskach

W Związku Walki Zbrojnej (późniejszej Armii Krajowej) był od początku 1940 roku. Zaprzysiągł go starszy kolega z gimnazjum, Staszek Sobik. Alojzy był odpowiedzialny za gromadzenie broni. – Pod Rybnikiem, w domu na Piaskach koło Paruszowca, za stawem, mieliśmy całą skrzynkę granatów zaczepnych. Nie wiem, co się z nimi stało po moim aresztowaniu. Dzisiaj już bym tam nie trafił – mówi.

Pracował w firmie, która układała tory, najpierw na ziemi rybnickiej, później w Karwinie. Dbał o aprowizację i gotował obiady dla 50 więźniów, skierowanych do tej pracy. Więźniów pilnował uważający się za Niemca strażnik Czeczotka z Cieszyna. Pewnego razu Czeczotka zażądał od Alojzego, żeby dał mu... margarynę. Chłopak odmówił, bo racje żywnościowe dla więźniów i tak były skromne. Strażnik stał się wtedy wrogiem rybniczanina.

Najpierw doniósł szefowi firmy, że Alojzy robi interesy z właścicielem sklepu w Karwinie. Chodziło o to, że czasem wymieniał marchew, której w przydziałach dla więźniów było w bród, na mąkę, której nie mieli dostawać wcale. Mąką zagęszczał później więźniom zupę. – Wyjaśniłem to szefowi, a on na to: „Dobrześ zrobił” – wspomina.

Po Wielkanocy 1943 r. strażnik Czeczotka dostał anonim. W dość nieporadnym stylu jego autor groził strażnikowi, że „nowa Polska zażąda zemsty”. Anonim był nadany w Bohuminie, czyli na trasie z Rybnika do Karwiny. – Pewnie wysłał go któryś ze zwolnionych do domu więźniów, bo Czeczotka źle ich traktował, często bił. Śmiałem się w duchu z tego anonimu. Niestety, Czeczotka pojechał z nim na gestapo w Cieszynie i tam rzucił podejrzenie na mnie – opowiada Alojzy.

Rybniczanin został aresztowany. Pierwszego dnia mógł uciec. – Pomyślałem jednak: „Aresztują mi ojca i brata, to nie ma sensu” – mówi.

W Cieszynie młody gestapowiec krzyczał: „Pisałeś to?!”. Kiedy Alojzy odpowiadał „Nein!”, uderzał go pięścią w twarz. „Już mnie ręka boli” – stwierdził nagle Niemiec i kontynuował bicie w skórzanej rękawicy. Z emocji Alojzy nie czuł bólu, ale co uderzenie, robił krok w tył, aż oparł się o ścianę. – Pomyślałem: „Za anonim mnie nie powieszą, a tutaj oni zrobią ze mnie kalekę”. Przyznał się do napisania anonimu, choć nie był jego autorem. Trafił za to do otoczonego złą sławą więzienia w Mysłowicach. Cała lewa połowa jego twarzy tworzyła wtedy czarno-siną plamę, a z ucha przez rok ciekła ropa. Do dzisiaj z tym uchem ma problemy.

W celi siedział z nim m.in. ks. Hahner rodem z Nadrenii, pracujący w Orłowej na Zaolziu. Trafił do więzienia, bo w pociągu na pozdrowienie esesmanów „Heil Hitler”, odpowiedział po niemiecku: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Zaprzyjaźnili się; chłopak wyspowiadał się u niego w celi, a nawet uczestniczył w odprawionej nocą, ukradkiem, Mszy Świętej.

Z czasem doszło do wsypy w rybnickiej AK i Niemcy dowiedzieli się, że Alojzy też był jej członkiem. Na szczęście nie odkryli jego funkcji w organizacji. Nie został stracony, jak wielu jego kolegów, m.in. Staszek Sobik.

Rybniczanin przeszedł przez obozy w Auschwitz, Sachsenhausen i Buchenwaldzie. W tym piekle codziennie się modlił.

Wyzwolili go Amerykanie. W Niemczech zakochał się w ślicznej Irenie rodem ze Lwowa. Do Polski wrócili jako małżeństwo. Przeżyli razem 53 lata. Pracował w Kopalni „Jankowice”. Jest bardzo ciepłym i rodzinnym człowiekiem. Ma córkę Michalinę i syna Marka, 5 wnuków i 5 prawnuków. W zeszłym roku, jako jeden z 12 byłych więźniów, spotkał się w obozie Auschwitz z papieżem Franciszkiem.

Dostępne jest 7% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.