Krwawa fala 1997

Przemysław Kucharczak Przemysław Kucharczak

publikacja 07.07.2017 10:54

- Słuchaliśmy ryku wody, która ocierała się o dom i do rana w czwórkę odmawialiśmy Różaniec - wspomina Gerard Kosorz z Raciborza. W 20. rocznicę gigantycznej powodzi w dorzeczu Odry przypominamy poświęcony jej, archiwalny tekst "Gościa" z 2007 roku. Na dalszych stronach - zdjęcia.

Krwawa fala 1997 Racibórz, 9 lipca 1997 roku - zalany krzyż przy ul. Rybnickiej, blisko domu państwa Kosorzów Henryk Przondziono /Foto Gość

To, co działo się w lipcu 1997 r. nad Odrą, nie mieściło się w głowie nawet specjalistom od gospodarki wodnej. – Pamiętaliśmy wielką powódź z 1985 r. Ale wtedy woda płynęła równo z tamtą jezdnią – Józef Klepacz, dyrektor raciborskiego inspektoratu Regionalnego Zakładu Gospodarki Wodnej, pokazuje ulicę biegnącą wzdłuż Odry. – Tymczasem 7 lipca 1997 r. wody było tu jeszcze o 2,5 metra więcej! – mówi. Masy wody przykryły wodowskazy i płynęły ponad nimi.

Zaczęło się od wielkich opadów w dorzeczu Odry. W cztery dni spadło więcej deszczu, niż wynosi średnia roczna.

Jak bomby atomowe

Gerard Kosorz mieszka w Raciborzu pomiędzy Odrą a kanałem Ulgi. Trochę wody pojawiło się tam 7 lipca już około godziny 14.00. Do akcji ruszyli strażacy. – Chcieliśmy z sąsiadami zabezpieczać workami z piaskiem okienka piwniczne... – wspomina tamtą chwilę Gerard Kosorz. – Ale wtedy jeden starszy strażak odpowiedział: „Co??! Ludzie, wy wynoście meble z parteru na piętro!”. Nie uwierzyliśmy mu – wspomina.

Kosorze wypili spokojnie z córką i zięciem kawę. Wreszcie bez pośpiechu wynieśli na górę pierwszą meblościankę. Więcej nie zdążyli. – Próbowałem jeszcze odkręcić pralkę. Proszę córkę: „Przynieś z piwnicy klucz dziesiątkę”. Ale piwnica już była zalana – mówi pan Gerard. Drogą płynęła pierwsza fala brudnej wody. Niosła belki, śmieci, wielkie beczki, toczyła po dnie wyrwane z drogi kamienie.

Sąsiad Kosorzów właśnie wracał z pracy. Podchodził do domu, widział żonę w oknie. I wtedy fala go zniosła. Dotarł do budynku pobliskiego baru. Resztę dnia i noc przesiedział tam na barowej ladzie z kilkoma innymi rozbitkami.

To była najstraszniejsza noc w życiu dla tysięcy ludzi nad Odrą. – Z sąsiadami dawaliśmy sobie znaki świeczkami, że jesteśmy, że jeszcze żyjemy – mówi Gerard Kosorz. Zaczął się naprawdę bać, gdy z parapetów odpłynęły doniczki. Powyżej parapetów jego dom miał słabszą zaprawę, którą mogła wymyć woda, rycząca pod oknem.

Nagle zaczęły wybuchać piece w pobliskich Zakładach Elektrod Węglowych. Ludzie porównywali to do wybuchów bomb atomowych, bo w upiornym czerwonym poblasku widzieli formujące się grzyby nad miejscami eksplozji. – Słyszeliśmy wielki krzyk pracowników ZEW-u, którzy do końca próbowali ratować zakład. Baliśmy się, że są poparzeni – wspomina pani Elżbieta, żona Gerarda. – Od tego ognia woda wokół nas zrobiła się czerwona. To był przerażający widok, przywodziło mi to na myśl sądny dzień – dodaje.

Klął i modlił się

Gdzieś z dala niósł się krzyk pijanego mężczyzny, który na przemian wzywał ratunku, przeklinał i modlił się. Ten człowiek przetrwał noc na dachu domku w ogródkach działkowych. Miał szczęście, bo wiele ogrodowych altan woda porwała ze sobą.

Kosorzowie mieli baterie, więc słuchali lokalnego Radia Vanessa. Podnosiło na duchu. Cieszyli się, gdy radio informowało o znajomych, którzy żyją. „Pan Konieczny znajduje się u krewnych na Starej Wsi” – podał spiker. To sąsiad, który tuż przed pęknięciem wału poszedł ratować krowę. Ale fala odcięła go od domu. Po płotach dotarł do bezpiecznej, innej części miasta. Co musiała przeżyć jego rodzina, nim Vanessa podała ten komunikat?

– Mierzyłem na schodkach poziom wody. Żona pytała: „Ubyło?”. Żeby ją uspokoić, mówiłem: „Tak, dwa centymetry”. Ale naprawdę to przybyło pięć centymetrów – mówi pan Gerard.

Ludzie wychodzili w tych dniach cało z krytycznych sytuacji. Przeżyli ludzie z niedalekiego domu parterowego, którzy spędzili noc na dachu, przywiązani do komina. Ale inni ginęli w sytuacjach, zdawałoby się, mniej groźnych. Na przykład kobieta, która utopiła się we własnym garażowym kanale, bo odpłynęły z niego deski.

O świcie nad domem Kosorzów zawisł helikopter. Dotknął płozami betonowego dachu. Rodzina wyszła z okna na drabinkę przeznaczoną dla kominiarza. Elżbieta ma lęk wysokości, szła z zamkniętymi oczami. Mąż i zięć stawiali jej nogi na szczeblach i ciągnęli ją do góry.

Do helikoptera Kosorzowie zabrali też kota, którego wcześniej wyratowali z żywiołu, rzucając mu z okna koniec ręcznika. – Podziwiam sąsiadkę, którą ewakuowali strażacy łódką. Musiała do niej skoczyć. A przedtem rzucała z okna strażakowi swoje małe dzieci, jedno miało może z dwa lata. To musiało być dopiero straszne przeżycie, wypuścić z rąk swoje dziecko – wspomina dziś Elżbieta.

Podobnie dramatyczne chwile są udziałem tysięcy ludzi znad Odry. Na samo wspomnienie ciarki wciąż chodzą im po plecach. Ze wzruszeniem wspominają jednak solidarność, którą wtedy okazali im zwykli ludzie. Do państwa Kosorzów przyjechało np. siedemnastu kolegów, którzy pracowali z Gerardem w kopalni „Anna” w Pszowie. Przywieźli nawet swoich synów. Chwycili łopaty, taczki i oczyścili cały ogród z mułu. – Wspaniali ludzie. A my nie mieliśmy ich wtedy nawet czym nakarmić – wzrusza się pani Elżbieta.

Nie jest bezpieczniej

Gdyby dzisiaj nadeszła równie wielka powódź, czy bylibyśmy bezpieczniejsi? – Bardzo wiele od tej pory poprawiliśmy. Podwyższyliśmy wały w wielu miejscach, przebudowaliśmy i oczyściliśmy Kanał Ulgi. Ale gdyby zdarzyła się powódź tak katastrofalna, jak przed dziesięciu laty, byłoby równie źle – przyznaje dyrektor Klepacz.

Głębiej odetchnąć będziemy mogli, gdy na górnej Odrze stanie gigantyczny polder Racibórz Dolny. Szczyty fal powodziowych będą się do niego wlewać, zamiast nieubłaganie sunąć na Opole i Brzeg. Polder pomoże też Wrocławiowi. Choć tu sytuacja jest bardziej skomplikowana. Otóż przed Wrocławiem do Odry wpada Nysa Kłodzka. – Na Nysie są dwa zbiorniki retencyjne, które opóźniają falę powodziową – mówi Józef Klepacz. – Tymczasem na Odrze takiego zbiornika nie ma, woda płynie tam szybciej. Dlatego w 1997 r. do Wrocławia fale powodziowe z Nysy i z Odry dotarły jednocześnie i skumulowały się – mówi.

Kiedy powstanie olbrzymi polder pod Raciborzem, fale powodziowe na Odrze mają być spłaszczone i opóźnione o kilkanaście godzin. Powinny więc rozminąć się z falami z Nysy Kłodzkiej.

Na razie pod Raciborzem zbudowano już polder Buków. Może on złapać szczyt mniejszej fali powodziowej. Racibórz Dolny będzie od niego ponad trzy razy większy. Zajmie powierzchnię 2600 hektarów, jego wały będą miały nawet do 10 metrów wysokości.

Dopiero wtedy będziemy jako tako przygotowani do powtórki sprzed dziesięciu lat. Jednak oczywiście nie mamy gwarancji, że nie zdarzy się powódź jeszcze większa. To nie byłoby nic dziwnego: ludzie prowadzą obserwacje rzek dopiero od około stu lat, więc nie wiadomo, na co tak naprawdę stać żywioł. Jednak o ogromnych powodziach w dolinach Wisły i Odry kronikarze donoszą już od średniowiecza.

Zobacz zdjęcia na kolejnych stronach.

Krwawa fala 1997   Elżbieta i Gerard Kosorzowie pokazują drabinkę, po której musieli przejść z okna swojego domu do śmigłowca Henryk Przondziono /Foto Gość

Krwawa fala 1997   Gerard i Elżbieta Kosorzowie w 2007 r. przed zalanym 10 lat wcześniej krzyżem na ul. Rybnickiej Henryk Przondziono /Foto Gość

Krwawa fala 1997   Na tym wodowskazie w Raciborzu w lipcu 1997 r. brakło miejsca - woda płynęła nad nim. Henryk Przondziono /Foto Gość

Krwawa fala 1997   Józef Klepacz, w 2010 r. dyrektor raciborskiego inspektoratu Regionalnego Zakładu Gospodarki Wodnej, przed makietą Polderu Buków i Zbiornika Racibórz Dolny Henryk Przondziono /Foto Gość

Krwawa fala 1997   Racibórz, 9 lipca 1997 r. Henryk Przondziono /Foto Gość

Krwawa fala 1997   Racibórz, 9 lipca 1997 r. Henryk Przondziono /Foto Gość

Krwawa fala 1997   Racibórz, 9 lipca 1997 r. Henryk Przondziono /Foto Gość

Krwawa fala 1997   Racibórz, 9 lipca 1997 r. Henryk Przondziono /Foto Gość

TAGI: