Namieszali i się śmieją

Przemysław Kucharczak

|

Gość Katowicki 26/2017

publikacja 29.06.2017 00:00

Trzy lata przed emeryturą proboszcz z Mysłowic--Krasów opuszcza parafię i wstępuje do zakonu franciszkanów konwentualnych. Będzie misjonarzem w Peru.

Ks. Wiktor Zajusz i męczennicy. Ks. Wiktor Zajusz i męczennicy.
Przemysław Kucharczak /Foto Gość

Dlaczego 62-letni ks. Wiktor Zajusz zostawia dobrą parafię, o objęciu której wielu księży by marzyło? Czy nie chce odpocząć na zasłużonej emeryturze, na którą miał przejść już w 2020 roku?

Okazuje się, że praca na misjach ciągnie go znacznie, znacznie bardziej, z siłą wręcz magnetyczną. A cała ta historia zaczęła się – niespodziewanie dla samego ks. Wiktora, zwykłego, dobrego śląskiego farorza – przed niespełna dwoma laty.

Agenci papieża Polaka

W Chimbote w Peru odbywała się wtedy beatyfikacja dwóch polskich franciszkanów, których w 1991 r. zamordowali w Peru marksistowscy terroryści z organizacji Świetlisty Szlak. Ojciec Zbigniew Strzałkowski miał w chwili śmierci 33 lata, a o. Michał Tomaszek 31 lat. Kiedy terroryści przyszli ich zabić, ci młodzi Polacy odważnie powiedzieli: „My jesteśmy kapłanami, postulantów zostawcie!”. Dzięki temu trzech postulantów, którzy też mieszkali na misji w Pariacoto w Andach, ocalało.

Tymczasem ojcowie Michał i Zbigniew po parodii procesu zostali skazani na śmierć za to, że „poniżali lud, rozdzielając żywność pochodzącą od imperialistów, że religia jest opium dla ludu, że głosząc pokój i podejmując działania ewangelizacyjne oraz charytatywne, usypiają lud po to, aby masy nie podejmowały zrywu rewolucyjnego”. Za pośrednictwem prasy Świetlisty Szlak dodał też później zarzut, że ci franciszkanie byli „agentami CIA i papieża Polaka”.

Proboszcz z Krasów obejrzał zaledwie część transmisji z beatyfikacji młodszych od siebie kapłanów, bo wychodził na kolędę. A jednak mijały tygodnie, a nie umiał o tych męczennikach zapomnieć. Sam nie rozumiał, dlaczego.

Dżipem nad przepaścią

Obejrzał o nich film. Zamówił obrazki z ich relikwiami drugiego stopnia, z ubrań. Rozdawał je i zamawiał kolejne partie, coraz większe.

Zauważył, że na świeckich przykład Michała i Zbigniewa też robi szczególne wrażenie; dla wielu są rówieśnikami. – Byli normalnymi ludźmi, też mieli swoje za uszami. Bo niektórzy myślą, że święty ma tylko fruwać w niebie i mieć skrzydełka... Mieli wady i ułomności, byli tacy sami jak jo jest. A jednak dzięki Panu Bogu doszli do świętości. Mieli na pewno mnóstwo problemów, jak wszyscy, ale ich rozwiązania szukali u Pana Boga – opowiada z pasją.

Ksiądz Wiktor sprowadził do kościoła w Krasowach relikwie z kości ojców Michała i Zbigniewa. W trzecie niedziele miesiąca o 15.30 wprowadził nabożeństwa z modlitwą za ich pośrednictwem. Przyjeżdżają na nie nawet ludzie z innych parafii.

Ku własnemu zdziwieniu ksiądz ciągle jednak odczuwał, że to za mało. Ze swoimi krewnymi pojechał w styczniu 2017 r. na pielgrzymkę do Peru. I choć w Pariacoto, gdzie zginęli Polacy, był tylko przez 3 dni, poczuł, że to jest jego miejsce. Że tutaj powinien być.

Po powrocie jeszcze przez jakiś czas to powołanie duchowo rozeznawał. W końcu kwietnia wpadł na pomysł, że da nietypowy prezent abp. Wiktorowi Skworcowi, który jest znany ze wspierania misji: podarował mu ziemię z miejsca, gdzie zginęli Michał i Zbigniew. Świetnie mu się z arcybiskupem rozmawiało. Chciał mu powiedzieć, jakie plany chodzą mu po głowie, ale tego nie zrobił.

Wtedy ta myśl jeszcze się wzmogła. Ponieważ jest konkretnym Ślązokiem, codziennie pytał Pana Boga o Jego wolę: „Czy mom wstąpić do franciszkanów? Czy mom jechać na misje do Peru?”. Pytał o to zawsze o 15.00, przy Koronce w pustym krasowskim kościele. I właśnie tam, jakby w odpowiedzi, zaczęła wracać do niego myśl: „Dlaczego codziennie zadajesz Mi to samo pytanie? Przecież wiesz, że masz wstąpić i jechać”.

Już po tygodniu od wizyty u arcybiskupa zadzwonił, że chce się spotkać ponownie. – Ksiądz sekretarz spytał o powód, a ja na to, że od tej rozmowy zależy moje życie. Ale żeby nie myślał, że chcę się powiesić! Albo ożenić! Nic z tych rzeczy – śmieje się.

Arcybiskup od razu dał ks. Zajuszowi pozwolenie, a franciszkanie od razu go przyjęli. Dostał już dekret od franciszkańskiego prowincjała. Jest w nim napisane, że w sierpniu ma polecieć na pół roku do Peru. W lutym ma wrócić i odbyć nowicjat w jednym z klasztorów w Polsce. A potem, jeśli Pan Bóg pozwoli – przyjdzie czas na śluby zakonne i już regularną pracę misyjną w Peru.

Ksiądz Wiktor rozdał już większość swoich rzeczy. Zupełnie bez żalu, co przypisuje temu, że Pan Bóg bardzo go zmienił dzięki wstawiennictwu franciszkańskich męczenników. – Kiedyś zwracałem uwagę na rzeczy materialne, np. na moje auto, fiat grande punto. Ono pójdzie na potrzeby zakonu, podobnie jak moja nauczycielska emerytura. Mnie to już teraz nie interesuje – mówi. – Nic ze sobą nie weźmiemy do grobu. Wezmę tylko to, co w życiu robiłem z miłością – dodaje.

Teraz będzie musiał nauczyć się jeździć dżipem po wąskich, kamienistych drogach w Andach, pod którymi otwierają się przepaście, nieraz z obu stron... Parafia w Pariacoto ma aż 73 stacje misyjne, do których trzeba dojeżdżać. Jedna z nich jest położona na obłędnej wysokości 4,5 tys. m n.p.m. – Są też stacje, do których można dotrzeć tylko pieszo, ewentualnie na osiołku lub lamie – precyzuje przyszły misjonarz.

Wchodzimy do kościoła, gdzie przy bocznym ołtarzu stoi zdjęcie uśmiechniętych męczenników za wiarę: ojców Michała i Zbigniewa. Ks. Wiktor zwraca się do nich wprost: – Chopcy, wszystko przez was! Namieszali i się śmieją!

Dostępne jest 16% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.