Bóg zszedł z kosmosu i jest obok!

Dobromiła Salik

publikacja 13.05.2017 14:42

"Czemu nie u sąsiada, kolegi z ławy szkolnej, znajomego czy przypadkowego przechodnia spotkanego na ulicy, lecz właśnie w moim sercu zrodziło się powołanie do kapłaństwa? Ciągle zadaję sobie to pytanie...". 18 neoprezbiterów zechciało opowiedzieć o "pragnieniu, które trudno opisać". I o tym, że Bóg bardziej szukał ich niż oni Jego.

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok! Nowi kapłani z abp. Wiktorem Skworcem, rektorem seminarium ks. Markiem Pankiem i dwoma diakonami po zakończonej liturgii święceń Roman Koszowski /Foto Gość

Cała osiemnastka zechciała się podzielić swoją drogą ku tej majowej sobocie – maryjnej, fatimskiej, niezwykłej. Cała osiemnastka od dziś będzie służyć nam swoim kapłaństwem. Cała osiemnastka nosi imiona wielkich świętych. Wśród nich jest aż siedmiu Mateuszów… Tak jak celnik Mateusz – wstali i poszli. Niektórzy natychmiast, większość nieco się ociągając. Ale "ten głos" był silniejszy!

Nadziwić się nie mogę swej duszy tajemnicą… Słowa ks. Twardowskiego powtarzają każdy na swój sposób. Ale teraz niech przemówią wspólnie.

Oto kapłańska sylwetka 18 śląskich neoprezbiterów 2017 utkana z ich zwierzeń.

Ten Głos

Prawda jest taka – już od lat dziecięcych chciałem być księdzem. Jako mały chłopiec odprawiałem Msze Święte moim samochodom i pogrzeby naszym zwierzętom. Tak, w dyskrecji przed innymi, celebrowałem „niby-msze”. Było we mnie pragnienie, które trudno opisać. Chodziłem z nim cały czas, nikomu o tym nie mówiąc. Myśli o kapłaństwie stawały się coraz częstsze i coraz bardziej intensywne… Czułem w swoim sercu, że Pan Bóg „czegoś” ode mnie chce, do „czegoś” mnie wzywa. Odkryłem, że Bóg mnie kocha, że zależy Mu na moim szczęściu, że przygotowywał mnie do tego spotkania z Nim przez całe moje dzieciństwo.

Pierwsze przekonanie o byciu powołanym pojawiło się w trakcie adoracji. Po prostu uklęknąłem i zacząłem się modlić. Ale nie tak jak do tej pory! Wpatrywałem się tylko w Najświętszy Sakrament i zacząłem rozmawiać tak, jakbym rozmawiał z kimś bardzo mi bliskim. Wokół było tysiąc ludzi, gryzące owady, ale to wszystko nagle zniknęło. Zostałem sam na sam z Nim. I tak w jednej chwili Bóg zszedł z kosmosu i stanął obok mnie, w moim życiu. Z pozoru niewiele się zmieniło, ale ja poczułem, że mam dla kogo żyć, a to jest prawdziwy „przewrót kopernikański”!

Odtąd towarzyszyło mi już stałe pragnienie bycia kapłanem. Zrozumiałem, że Bóg nie odbiera mi wolności, ale daje jeszcze więcej. Doświadczyłem tego, że Bóg bardziej szukał mnie, niż ja Jego.

Słabość

Lata liceum to czas bardzo rozrywkowo i szaleńczo przeze mnie spędzony…Kombinowałem na różne sposoby, jak uniknąć Mszy. Co tu dużo mówić… Nigdy nie byłem aniołem, nadal nim nie jestem. W szkole też orłem nie byłem… Potem poznałem dziewczynę, zakochałem się... Myśli o seminarium zeszły na bok. Musiałem spojrzeć na swoje serce i rozeznać, które pragnienie jest większe… Ostatecznie nie ma innego powodu, żeby zostać księdzem, jak tylko ten na literę „M”. TO MIŁOŚĆ I TYLKO MIŁOŚĆ. Bóg nie wybiera mocnych, pewnych siebie, ale słabych – by uzdolnić ich do prawdziwej Miłości. Bóg nas ciągle uzdalnia do nieustannego przekraczania siebie. Mogę czuć się jak św. Piotr – słaby, grzeszny, ale On takiego mnie powołuje i takiego księdza chce.

Pomoc bliźnich

To właśnie rodzice rozbudzili we mnie potrzebę bycia blisko Boga. I moja nieżyjąca już babcia… Wierzę, że będzie mnie zawsze wspierała. „Może byś księdzem został?” – zapytała kiedyś. A ja wtedy, z powagą kilkulatka, odpowiedziałem: „Nie, babciu, ja chcę być papieżem!”.

Dziękuję wikarym i proboszczowi mojej parafii. Ich podejście do obowiązków, do człowieka, do posługi jest dla mnie czymś niesamowitym. Chciałbym być takim duszpasterzem. Do dziś pamiętam posługującego u nas diakona – jego radość, pobożność i to, że miał dla nas czas. Dziękuję też moim współparafianom. Dziękuję księżom przełożonym za sumienną pracę nad moim rozwojem. To prawda, że autentyczne życie księży jest najlepszą „akcją powołaniową”!

Maryja

Pochodzę z parafii, która charakteryzuje się głęboką pobożnością maryjną. Moja droga z domu do kościoła przebiegała obok małego lasu, a w tym lasku była kaplica Matki Bożej Fatimskiej. Często się tam zatrzymywałem i modliłem się w różnych intencjach. Byłem Dzieckiem Maryi przez ponad rok. Był to wyjątkowy czas. Wtedy po raz pierwszy oddałem swoje serce Maryi i odtąd chciałem być zawsze blisko Niej. Kiedy Matka Boża z Fatimy została wybrana na Patronkę naszego rocznika, była to dla mnie wielka radość, bo Ta, która od zawsze była przy mnie, nadal prowadziła mnie w szczególny sposób.

Marzenia

A „oni natychmiast (…) poszli za Nim”. Natychmiast – zostawiwszy: dom, rodzinę, pracę, rzeczy materialne. Wszystko dla Niego. Prostota, szczerość i posiadanie tylko tego, co najbardziej potrzebne, są tym, czym chcę się kierować. To przecież w zwyczajności, czyli w naszej codzienności, Jezus do nas przychodzi. Być dla… i być „normalnym” w tym wszystkim. Nie udawać kogoś, kim się nie jest – oto jak chcę żyć. Odkryłem piękno swojego serca; piękno, które wypływa z samego wnętrza Serca Jezusowego. Nie bycie księdzem dla zaszczytów i chwały, ale bycie księdzem dla Miłości ma mną kierować. Marzę tylko o tym, aby zawsze być z ludźmi i by zawsze był w sercu ten zapał, radość posługi. Podczas stażu diakonackiego zobaczyłem, że ludzie nieraz oczekują tylko tego – żeby z nimi być.

Moją największą radością będzie kiedyś, o zmierzchu mojego życia, powiedzieć jeszcze jeden, ostatni raz: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata, szczęśliwi, którzy zostali wezwani na Jego ucztę...”.

Przeczytaj także: Są nowi kapłani. Bogu niech będą dzięki.

Galeria ze zdjęciami wszystkich neoprezbiterów znajduje się TUTAJ.

Na następnych stronach: Słowo od opiekunów seminaryjnych do Neoprezbiterów i świadectwa wszystkich nowo wyświęconych kapłanów.

Słowo od opiekunów seminaryjnych

Ks. Marek Panek

Z Bogiem!

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok!   Ks. dr Marek Panek Ks. Sebastian Kreczmański Z Bogiem! W taki sposób żegnamy w chrześcijańskich rodzinach tych, którzy opuszczają nasz dom. Mówimy tak wówczas, gdy udają się w podróż czy też idą do szkoły lub do pracy. Mówimy tak również wtedy, gdy opuszczają dom, w którym się wychowali i rozpoczynają samodzielne życie, realizując swoje powołanie. To krótkie: Z Bogiem jest formą błogosławieństwa, serdecznego życzenia, aby na wszystkich drogach Bóg towarzyszył i wspierał, aby Jego wierna obecność była odczuwalna, szczególnie w chwilach trudnych. Ma ono także nieustannie przypominać, że Bóg powinien być na pierwszym miejscu – jako fundament wszelkiego działania i źródło niezachwianej nadziei; to na Nim, a nie na sobie lub czymkolwiek innym trzeba i warto się opierać. Skoro opuszczacie dom seminaryjny, w którym przez kilka lat intensywnie się formowaliście, mówię i ja, do każdego z Was: Z Bogiem!

Ks. Janusz Wilk

Wołanie – powołanie – rozesłanie

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok!   Ks. dr hab. Janusz Wilk Henryk Przondziono /Foto Gość

Jako życzenia z okazji przyjęcia święceń prezbiteratu proponuję Tobie, drogi Neoprezbiterze, refleksję nad Ewangelią wg świętego Marka 3,13-19. To opis powołania Apostołów. Jezus spośród wielu ludzi wybrał niewielu, którzy wszystkim mieli głosić Ewangelię.

Wróć do tamtego wydarzenia. Czy słyszysz, jak Jezus wywołał po imieniu Szymona, Jakuba, Jana, Andrzeja, Filipa, Bartłomieja, Mateusza...? Wśród tych imion pojawiło się i Twoje. Jezus woła po imieniu, a to oznacza, że doskonale wie, kim i jaki jest człowiek, którego wzywa. On wie, jaki jesteś, zna Ciebie i Twoje serce. Wstałeś, przyszedłeś na wzgórze w Katowicach, na którym wzniesiono Wyższe Śląskie Seminarium Duchowne. Tam spostrzegłeś, jak bardzo różnych ludzi Jezus przywołał do siebie, a wezwał tych, „których sam chciał” (w. 13).

Otrzymałeś od Jezusa zaproszenie do bycia Jego apostołem. Nie ma w tym żadnej Twojej zasługi. Zaproszenie to pojawiło się w określonych warunkach i okolicznościach Twojego życia. Nie przyszedłeś znikąd. Jezus wezwał Ciebie w konkretnym celu – „aby mu towarzyszyć” (w. 14), czyli być z Nim, znosić z Nim wszystkie trudy, wygrywać z Nim, a czasem również przegrywać. Z towarzyszenia Jezusowi wypływa zdolność do podjęcia Jego misji: „głoszenia nauki” i „wypędzania złych duchów” (w. 14-15).

Przez dar święceń prezbiteratu Jezus uczynił Cię swoim apostołem. Bądź cały czas blisko Niego, aby uczyć się miłości Boga i miłości człowieka. Twoje „głoszenie nauki” niech nie będzie tylko powtarzaniem słów jak marionetka, ale świadectwem. Dając świadectwo pięknego kapłańskiego życia, w pełni się zrealizujesz.

Dbaj o swoje kapłańskie powołanie, abyś nie stał się Judaszem Iskariotą. On też na początku swojej drogi z Jezusem chciał być świętym apostołem.

Ks. Błażej Bryk. Wybrał takiego „rozbrykanego”!

Ks. Dawid Dyrcz. Nie zostawię Cię samego

Ks. Łukasz Głąbik. Proszę Pani, a ja tu kiedyś będę siedział…

Ks. Mateusz Grzonka. Bóg nie powołuje uzdolnionych, ale uzdalnia powołanych

Ks. Wojciech Kamiński. Bez fajerwerków

Ks. Mateusz Kozielski. Ciągle w drodze…

Ks. Mateusz Kraus. Dopóki walczysz – jesteś zwycięzcą!

Ks. Szymon Kubica. Powołanie do kapłaństwa to „dar i tajemnica”

Ks. Szymon Majchur. Nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie…

Ks. Mateusz Mnich. Z takim nazwiskiem…

Ks. Marek Organista. Nie udawać kogoś, kim się nie jest

Ks. Mateusz Pałyz. Byłem i jestem Dzieckiem Maryi – sługą Jezusa

Ks. Łukasz Piper. Tyn pieron jest właściwym miejscu…

Ks. Mateusz Seweryn. Pragnę...

Ks. Maciej Soluch. Bóg nie wybiera mocnych, pewnych siebie, ale słabych

Ks. Piotr Sontag. "Przewrót kopernikański"

Ks. Szymon Szolc. Marzę, by zawsze być z ludźmi!

Ks. Mateusz Włosek. Być po stronie zwycięzców…

Ks. Błażej Bryk

Ur. 26.06.1992 w Tarnowskich Górach, par. św. Wojciecha w Radzionkowie. Rodzice: Jerzy, Mirosława z d. Stęplowska; 2 siostry.

…skoro przeznaczył mnie do posługi. (1Tm 1,12b)

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok! ks. Błażej Bryk

Wybrał takiego „rozbrykanego”!

Myśleć o kapłaństwie zacząłem bardzo wcześnie. Wywodzę się z bardzo religijnego domu. Pierwszych modlitw uczyłem się, widząc klęczących obok mnie rodziców. Kiedy byliśmy pod opieką naszych dziadków, babcia też zawsze dbała o to, żeby po „Wieczorynce” odmówić pacierz. Wtedy w piątkę klękaliśmy z moją siostrą i trójką kuzynostwa (mojej drugiej siostry jeszcze na świecie wtedy nie było) przy łóżku, babcia siadała na fotelu i wszyscy wspólnie odmawialiśmy Różaniec. Z dzieciństwa pamiętam jeszcze książeczkę do nabożeństwa dziadka i jego duże, brązowe okulary. Czasami zamiast modlitwy wieczornej dziadek otwierał swój skarbczyk i śpiewaliśmy wspólnie różne pieśni (zgodnie z rokiem liturgicznym czy uroczystościami, jakie w najbliższym czasie miała obchodzić rodzina). Moja babcia pamięta też na pewno taką historię, kiedy miałem nie więcej niż 5 lat. Zawsze bardzo lubiłem oglądać transmisje  z papieżem Janem Pawłem II i podczas jednej z nich zadała mi wprost pytanie: „Błażejku, kim ty będziesz w przyszłości? Może byś księdzem został?”. A ja wtedy z powagą kilkulatka odpowiedziałem: „Nie, babciu, ja chcę być papieżem!”.

W czasie późniejszego dzieciństwa raczej mi to wyjątkowe marzenie przeszło. Miałem sporo zainteresowań, więc też pomysłów na siebie było sporo. Od piłkarza, przez piosenkarza, do geodety lub budowlańca. Te ostatnie dwa rozwiązania były moimi – wydawało się – ostatnimi wyborami. Myślałem o tym, żeby może kiedyś budować domy jak mój tata, który dla mnie zawsze był (i jest nadal) wzorem pracowitości i wytrwałości w podejmowanych zadaniach. Swojej mamie zawdzięczam fundamenty w rozwoju muzycznym, ale też ma ona ogromny zmysł estetyki, który uwrażliwiał nas (mnie i siostry) na piękno świata. Bóg jednak wtedy zaskoczył mnie jeszcze jednym „pomysłem na mnie”, którego w tamtym czasie kompletnie się nie spodziewałem… Teraz zaskakuje mnie co chwilę. Piękno życia w moim przypadku opiera się, jak sądzę, właśnie na tych zaskoczeniach. Głównym jest chyba to, że Bóg wybrał kogoś tak „rozbrykanego” jak ja…

Św. Jan Paweł II, mój wielki przyjaciel i towarzysz drogi, powiedział podczas jednej z pielgrzymek do Polski, w Wadowicach, że „tu, w tym mieście, wszystko się zaczęło”. Nie mogę tego powiedzieć o miejscowości, z której pochodzę, ponieważ pierwsze lata mojego życia spędziłem na osiedlu Stroszek w Bytomiu. Po pięciu klasach podstawówki przeprowadziliśmy się z rodzicami do pobliskiego Radzionkowa. Bóg wiedział, co robi, bo to tam zaczęło się wszystko, co jest związane z moją poważną myślą o kapłaństwie. W pierwszej kolejności ogromny wpływ na moją decyzję miał przykład wielu wikarych, którzy przyczynili się do rozwoju duszpasterstwa w tej parafii. Sprawili, że wielu młodych ludzi wyrastało na odpowiedzialne osoby, które ufały w swoim życiu Chrystusowi. Młodzi odkrywali też wiele talentów, ponieważ pod skrzydłami wikarych prężnie rozwijały się chórek chłopięcy, koło teatralne i różne sportowe przedsięwzięcia.

W mojej pamięci pozostanie szczególnie mój katecheta z czasów gimnazjum, ks. Tomasz Radkowski. Potrafił w czasie bożonarodzeniowym przynieść do szkoły akordeon i przy jego akompaniamencie cała klasa śpiewała kolędy. Poza tym ogromną rolę w moim rozeznawaniu powołania spełnił nasz ksiądz proboszcz Damian Wojtyczka. Jego podejście do obowiązków, do człowieka, do posługi jest dla mnie czymś niesamowitym. Chciałbym być takim duszpasterzem.

Bogu dziękuję też za tych ludzi, wśród których się wychowywałem. Jeszcze w ostatniej klasie podstawówki razem z kolegami z klasy umawialiśmy się na wspólną, pierwszopiątkową spowiedź. To nie wzięło się znikąd. Wiara jest tam jeszcze bardzo skutecznie przekazywana z pokolenia na pokolenia. Oprócz tego sakramentalnego aspektu – troska o kościół parafialny, o liturgię udzielała się też nam. Trzeba tu wymienić zwłaszcza śpiew podczas nabożeństw, który przybliżał nas do Boga. A On, słysząc nas, na pewno bardzo się z tego cieszył i cieszy.

Nie wiem, jakie zadania postawi przede mną Pan w duszpasterstwie, ale chciałbym emanować taką radością liturgiczną oraz wrażliwością i troszczyć się o każdy, nawet najmniejszy szczegół piękna, jakie wyniosłem ze swojej rodzinnej parafii.   

Ks. Dawid Dyrcz
Ur. 3.04.1991 w Tychach, par. św. Jana Chrzciciela w Tychach. Rodzice: śp. Marian, Irena z d. Pruciach; 2 siostry, 3 braci.

Nazwałem was przyjaciółmi. (J 15,15)

Temat pracy magisterskiej: "Pokora Boga jako zagadnienie dogmatyczne w teologii Josepha Ratzingera".

Zainteresowania: muzyka, podróże, liturgia, strzelectwo, motocykle.

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok! ks. Dawid Dyrcz

Nie zostawię Cię samego

Wychowałem się w rodzinie, jakich wiele na Śląsku. Moja droga wiary rozpoczęła się przez zaangażowanie się we wspólnotę ministrantów w mojej rodzinnej parafii. Po I Komunii powiedziałem mojej mamie: „Chcę pomagać w kościele”. Nawet nie wiedziałem, jak się ta wspólnota nazywa. Mama zapytała: „Chcesz być ministrantem?”. Odpowiedziałem, że tak. Mama, znając moje problemy z rannym wstawaniem, postanowiła, że zapisze mnie pod warunkiem, że do września będę rano wstawał i dalej będę chciał być ministrantem. Był wrzesień. Okropnie padało. Ale przypomniałem mamie o danej mi obietnicy. Poszliśmy do kościoła. Tam w zakrystii spotkałem siostrę Agnellę – świetną kobietę, która pokazywała mi, jak powinna wyglądać służba ministrancka. Zapisałem się. W trakcie formacji poznałem wielu fantastycznych ludzi, w tym kapłanów. Po latach mogę powiedzieć, że pierwsze przekonanie o byciu powołanym pojawiło się w trakcie adoracji Jezusa w Bożym Grobie. Każdy ministrant miał 30 minut adoracji. Osoby, które miały mnie zastąpić, nie przychodziły. I tak z 30 minut zrobiło się chyba 90. Ale ja ciągle modliłem się: „Panie Jezu, nie chcę, żebyś był sam. Nie zostawię Cię samego”. Wtedy jeszcze nie myślałem o kapłaństwie.

Rozpocząłem naukę w liceum w Częstochowie. Tam ugruntowała się moja przyjaźń z Maryją. Na Jasnej Górze byłem 3 razy w tygodniu. Po maturze znalazłem pracę, dostałem się na prawo, na Uniwersytet Śląski. Był już sierpień. Któregoś dnia, w trakcie adoracji Najświętszego Sakramentu, uświadomiłem sobie, że chcę iść do seminarium. Wcześniej przychodziły takie myśli, ale oddalałem je ponieważ powołanie rozumiałem jako odebranie mojej wolności. W trakcie tej adoracji zrozumiałem, że Bóg nie odbiera mi wolności, ale daje jeszcze więcej. Pozbierałem dokumenty i zawiozłem je do Śląskiego Seminarium. Byłem ostatnią osobą, która się w tym roku zapisała. Tam zakochałem się w Eucharystii i w Piśmie Świętym. Dobry czas. Wszystkich Czytelników proszę o modlitwę, abym był księdzem pokornym i gorliwym.

Ks. Łukasz Głąbik
Ur. 24.11.1992 w Rudzie Śl., par. św. Michała Archanioła w Orzegowie. Rodzice: Roman, Małgorzata z d. Łopaciuk.

Nie bój się, odtąd ludzi będziesz łowił. (Łk 5,10)

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok! ks. Łukasz Głąbik

 

Proszę Pani, a ja tu kiedyś będę siedział…

 

Moja katechetka opowiedziała mi tę historię, gdy byłem już w seminarium. Miałem 6 lat i przygotowywałem się do Wczesnej Komunii Świętej razem z koleżankami i kolegami. Pewnego razu pani katechetka zabrała nas do kościoła, żeby pokazać konfesjonał. Gdy skończyła opowiadać, ja wtedy, wskazując na konfesjonał, miałem powiedzieć: „Proszę Pani, a ja tu kiedyś będę siedział”.

Niestety nie zapamiętałem tego zdarzenia, ale pani katechetka dobrze je pamięta i z przejęciem opowiada. Nie wiem, na ile jako sześciolatek byłem świadomy, co mówię. Jednak trzeba stwierdzić, że dzieci w tym wieku raczej są dość szczere.

Jedno mogę dziś powiedzieć: że to, co jako sześcioletni chłopak powiedziałem, spełni się już… za chwilę. Już za chwilę przyjmę święcenia – i już za chwilę będę odprawiał Mszę św. i spowiadał.

W rozeznaniu powołania pomogło mi… słowo Boże. Sięgam pamięcią do pierwszego roku seminarium duchownego. Podczas rekolekcji wielkopostnych medytowałem fragment z Ewangelii według św. Łukasza (Łk 5,1-11). Przez to słowo Pan Bóg mi pokazał i przypomniał, w jakim momencie mnie zapraszał, abym został kapłanem. Bo kiedy przyszedłem do seminarium, zdawało mi się, że to kwestia dwóch, może trzech lat wstecz; że to wtedy Bóg mnie zawołał.

Modląc się tym fragmentem, przypomniałem sobie, że przychodziły mi w już w szkole podstawowej myśli, by zostać księdzem. Jednak ja tego na serio nie traktowałem. Odnosiłem się do tych myśli jak do jakichś marzeń czy zachcianek. Ponadto nie mogłem pogodzić obrazu księdza (przecież dla dziecka kogoś idealnego!) z moim zachowaniem na lekcjach religii. Nie wiem, jak siostra zakonna ze mną wytrzymała, ale nieźle jej dałem wtedy popalić.

Poza tym od 2 klasy szkoły podstawowej byłem ministrantem. Lubiłem i nadal lubię służyć przy ołtarzu. Myślę, że bliskość świętych tajemnic, bliskość księży i to, że dobrze się w tym środowisku czułem, też wpłynęły na moją decyzję, by pójść do seminarium.

W gimnazjum miałem różne pomysły na życie. Jednak od czasu do czasu nadal przychodziły te myśli o kapłaństwie, które oddalałem z przeświadczeniem, że kiedyś o tym bardziej pomyślę. W liceum, a szczególnie w klasie maturalnej, zastanawianie się nad przyszłością było bardziej intensywne, bo zbliżał się moment decyzji – co dalej…?

Zawsze zmuszało mnie do refleksji pytanie naszego wychowawcy, co będziemy studiowali. Jedni odpowiadali, że architekturę, inni że budownictwo albo inne kierunki. Na marginesie dodam, że w liceum byłem na profilu matematyczno-informatycznym. Ja zawsze odpowiadałem, że to będzie Politechnika Śląska. Chciałem studiować automatykę i robotykę. Byłby to zawód z przyszłością. Ale kiedy przychodziłem do domu i tak siedziałem sobie przy biurku, wciąż brzmiało mi w uszach to pytanie wychowawcy i odpowiedzi koleżanek i kolegów: jedni będą studiować architekturę, inni budownictwo, a ja? Właśnie! Co ja mam robić? I wtedy przychodziły myśli o kapłaństwie. Jednak wciąż tę myśl oddalałem, uważając, że decyzję podejmę później. W międzyczasie chciałem jeszcze studiować filologię angielską (dziś widzę, że był to szalony pomysł i jakże odmienny od studiów na Politechnice). Jednak myśli o kapłaństwie stawały się coraz częstsze i coraz bardziej intensywne… Coraz częściej też myśli o wspomnianych studiach nie cieszyły mnie; czułem, że to nie to; że gdybym je wybrał, nie czułbym się spełniony. Mimo to po maturze udało mi się dostać na Politechnikę, na wymarzony kierunek. Miałem już tam złożone papiery, ale ostatecznie zabrałem je stamtąd i poszedłem do seminarium.

I tak… rozeznałem, że powołanie do kapłaństwa jest tym, czym Bóg mnie obdarował. Gdy przychodziły trudne momenty, przypominałem sobie werset ze wspomnianego wcześniej fragmentu z Ewangelii według św. Łukasza: „Nie bój się, odtąd ludzi będziesz łowił”. Bóg mi pokazał, że mogę czuć się jak św. Piotr – słaby, grzeszny, ale On takiego mnie powołuje i takiego księdza chce. To jest właśnie istota powołania: nie muszę być idealny, ale to sam Bóg mi pomoże w posłudze kapłańskiej. Po to też jest seminarium, by zainwestować w siebie i popracować nad sobą. Jest to czas intensywny, ale bardzo potrzebny. Przede wszystkim towarzyszyli nam przełożeni, którzy pomogli nam i mnie rozeznać powołanie i potwierdzili je w imieniu Kościoła. W rozeznaniu powołania ważny jest pokój serca, który towarzyszy mojej decyzji. Jest to jeden z „dowodów” na powołanie.

Nie muszę być idealny, wystarczy, bym był blisko Jezusa, który mówi: „Nie bój się, odtąd ludzi będziesz łowił”.

Ks. Mateusz Grzonka
Ur. 19.06.1992 w Żorach, par. św. Anny w Świerklanach. Rodzice: Jan, Cecylia z d. Marcisz; 1 siostra, 1 brat.

Czym się Panu odpłacę za wszystko, co mi wyświadczył? Podniosę kielich zbawienia i wezwę imienia Pana. (Ps 116,12-13)

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok! ks. Mateusz Grzonka

 

Bóg nie powołuje uzdolnionych, ale uzdalnia powołanych

 

Powołanie to ogromny dar Bożej miłości. Jak wielka jest miłość Boga do człowieka, że daje On siebie w ręce słabego, grzesznego człowieka, popełniającego błędy… Ta Boża miłość dotknęła mnie w pewnym momencie mojego życia i ta miłość towarzyszy mi do dziś.

Jak odkrywałem swoje powołanie?

Jako dziecko mówiłem, że chcę być księdzem, rysowałem kościoły, rozkładałem ręce w kościele tak jak ksiądz je rozkładał, próbowałem nawet odprawiać w domu „msze święte”, jeździłem z moją babcią na różne pielgrzymki. Potem przyszedł czas, gdy do kościoła mi się nie za bardzo chciało chodzić; kombinowałem na różne sposoby, jak uniknąć Mszy – to był czas gimnazjum, okres młodzieńczego buntu.

Przełomowe wydarzenia w moim życiu nastąpiły pod koniec drugiej klasy gimnazjum. Najpierw katecheza o powołaniu, podczas której po raz pierwszy pomyślałem, że chciałbym zostać księdzem. Po kilku dniach, wieczorem, usiadłem w swoim pokoju na fotelu i otwarłem fragment Pisma Świętego. Natrafiłem na historię o powołaniu – i wtedy zrodziło się w moim sercu ogromne pragnienie służby Bogu i człowiekowi. Po kilku dniach znowu otwarłem fragment o powołaniu i to pragnienie było jeszcze większe. Od tego czasu w moim sercu zagościło stałe pragnienie bycia kapłanem. Pragnienie, które trudno opisać. Chodziłem z nim cały czas, nikomu o tym nie mówiąc. Pojawiały się różne myśli, między innymi takie, że aby zostać kapłanem, trzeba ukończyć studia, które wcale nie są łatwe. A ja w szkole orłem nie byłem… Takie różne wątpliwości za mną chodziły, ale pragnienie bycia księdzem było ogromne. Postanowiłem iść do liceum z myślą, że pójdę do seminarium. Bałem się matury, bałem się tych wszystkich wymagań, które były przede mną. Pewnego razu usłyszałem jednak ważne słowa: że Bóg nie powołuje uzdolnionych, ale uzdalnia powołanych – i to zdanie mi odtąd towarzyszyło.

Udało się zdać egzamin maturalny. Po nim poszedłem do seminarium. Tam dalej rozeznawałem swoje powołanie. Z biegiem czasu pragnienie bycia kapłanem było coraz większe, a posługa, którą mogłem wykonywać wśród ludzi, działając w różnych grupach seminaryjnych, między innymi chodząc do domu dziecka, dawała mi radość, ogromną radość.

Udało się pokonać różne trudności i ograniczenia, udało się opanować stres. Na przykład podczas mojej pierwszej służby przy ołtarzu (bo nie byłem ministrantem), jeszcze przed wstąpieniem do seminarium, gdy podawałem ampułki księdzu, ręce mi się tak trzęsły, że o mało ampułek nie upuściłem.

Co najważniejsze – z Bożą pomocą udało się wszystko ukończyć, zarówno studia, jak i formację seminaryjną.

Dziś jestem szczęśliwym człowiekiem – szczęśliwym, że mogę służyć Bogu i ludziom jako kapłan, że mogę sprawować sakramenty, że mogę być dla drugiego człowieka. Gdybym jeszcze raz miał wybierać swoją drogę życiową, wybrałbym kapłaństwo.

Dziękuję Bogu za to, że postawił na mojej drodze takich, a nie innych ludzi, dzięki którym mogłem się owocnie przygotowywać do kapłaństwa. Dziękuję mojemu proboszczowi ks. Jerzemu Palińskiemu za każdą okazaną pomoc i wsparcie na tej drodze, dziękuję ks. Janowi Klyczce, który był proboszczem przez dwa pierwsze lata mojego pobytu w seminarium. Dziękuje wszystkim wikarym, którzy posługiwali i nadal posługują w mojej świerklańskiej parafii. Dziękuję księżom przełożonym. Dziękuje nade wszystko rodzicom za wychowanie i dar miłości, dziękuję rodzeństwu, dziękuję mojej śp. babci Annie, która – jak głęboko wierzę – wstawia się za mną przed Bogiem, dziękuję przyjaciołom i całej wspólnocie parafialnej zarówno ze Świerklan, jak i z Jankowic Rybnickich oraz z Bierunia Starego za modlitwę w mojej intencji i wszelką życzliwość.

Bogu niech będą dzięki za dar powołania do kapłaństwa!

Ks. Wojciech Kamiński
Ur. 1.06.1992 w Rybniku, par. św. Antoniego z Padwy w Rybniku. Rodzice: Lech, Barbara z d. Oczkowska; 1 siostra, 3 braci.

Vivat cor Iesu per cor Mariae.

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok! ks. Wojciech Kamiński

Bez fajerwerków

Nie będzie tu mowy o totalnej zmianie życia, z ateisty do wierzącego, ze złodzieja do miłosiernego samarytanina. Moje spotkanie z Jezusem przebiegało zdawałoby się całkowicie zwyczajnie. Ale to przecież w zwyczajności, czyli naszej codzienności Jezus do nas przychodzi.

Pochodzę z wierzącej rodziny. Jednak ten typ wiary nazwałbym tradycyjnym. Czyli trzeba chodzić do Kościoła, trzeba chodzić do spowiedzi i wszystko jest OK. Więc od dziecka spełniałem te wymagania. Nie byłem w żadnej grupie parafialnej, wspólnocie. Po prostu chodziłem do kościoła i nic więcej. Oczywiście to chodzenie wiązało się jedynie z cotygodniową „stratą godziny dla wiary”, którą wyznawałem.

Kiedy poszedłem do liceum, spotkałem się z nieco innym włączaniem się w modlitwę podczas Eucharystii. Zauważyłem ludzi, którzy wiedzą, co się dzieje podczas liturgii. W trakcie pierwszej klasy pojawiła się możliwość wyjazdu na Sercańskie Dni Młodych do Pliszczyna (k. Lublina). Uznałem, że to całkiem niezły pomysł. Spędzenie czasu ze znajomymi w warunkach biwakowych przez tydzień wydawało mi się całkiem niezłą perspektywą.

Na SDM-ie zobaczyłem jeszcze więcej ludzi, którzy inaczej podchodzili do wiary. Entuzjazm i energia wręcz biły podczas każdej modlitwy. W trakcie jednej z adoracji po prostu uklęknąłem i zacząłem się modlić. Ale nie tak jak do tej pory! Po prostu wpatrywałem się w Najświętszy Sakrament i zacząłem rozmawiać, tak jakbym rozmawiał z kimś bardzo mi bliskim. Multum myśli kotłujących się w głowie, blisko tysiąc ludzi wkoło, gryzące owady, to wszystko nagle zniknęło. Zostałem sam na sam z Nim. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem tak głębokiego pokoju w sercu. I tak głębokiej relacji z konsekrowanym kawałkiem chleba, który od tego momentu był dla mnie Bogiem, który jest.

Po tym doświadczeniu uznałem, że trzeba pokazać światu, jak być dobrym katolikiem. Kiedy wróciłem do domu, chodzenie do kościoła nie było już tylko i wyłącznie „stratą godziny dla wiary”. To była godzina, której po prostu potrzebowałem. W tym momencie jeszcze nie myślałem o kapłaństwie. Dopiero podczas kolejnych wyjazdów na SDM czułem swego rodzaju przynaglenie w tym kierunku. 

Od tego być może zwyczajnego spotkania z Bogiem (10 lat temu) rozpoczęło się coś, co ciągle trwa. Wiara, której coraz bardziej jestem świadomy. Wiara w Tego, który jest obecny pośród nas; w Tego, który przebacza potknięcia i o nich już nie pamięta.

Z perspektywy czasu widzę, że to, co zdawałoby się przypadkiem (zwykły wyjazd ze znajomymi), sprawiło, że mogłem się spotkać z Bogiem twarzą w twarz bez jakichkolwiek rozproszeń. Dziękuję Mu każdego dnia, że daje mi siebie poznawać na tyle, na ile tego potrzebuję i na ile jestem w stanie.

Ks. Mateusz Kozielski
Ur. 24.03.1992 w Rybniku, par. Matki Bożej Szkaplerznej i św. Piusa X w Jejkowicach. Rodzice: Józef, Mariola z d. Rojek; 2 braci.

Bogu ufam, nie będę się lękał. (Ps 56,12)

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok! ks. Mateusz Kozielski

Ciągle w drodze…

Pochodzę z parafii, która charakteryzuje się głęboką pobożnością maryjną. Matka Boża była więc chyba od zawsze gdzieś głęboko w moim sercu zakorzeniona. Kiedy Matka Boża z Fatimy została wybrana na Patronkę naszego rocznika, była to dla mnie wielka radość, bo Ta, która od zawsze była przy mnie, nadal prowadziła mnie w szczególny sposób.

Zanim wstąpiłem do seminarium, przez 10 lat byłem ministrantem. Należałem również do Katolickiego Stowarzyszenia Młodzieży.

Odkrywanie powołania jest dla mnie na pewno procesem. Rozpoczęło się wiele lat temu, gdy do głowy przyszła myśl, by iść na Chrystusem. Decydując się na pójście do seminarium, nie uważałem, że muszę zostać księdzem. Wiedziałem, że jeżeli to nie będzie ta droga, to zawsze można odejść. Jednak Pan ciągle rozwijał we mnie myśl, by zostać Jego kapłanem i dawał siły do dalszej formacji.

Po sześciu latach spędzonych w WŚSD czasem mam wrażenie, że wszystko się zmieniło, ale to nie jest wrażenie, tylko prawda. Nie uważam teraz, że zostałem zamknięty w jakieś „klatce”, choć nieraz takie myśli przychodziły. W ciągu tych sześciu lat każdy z nas wiele w sobie przepracował. Formacja to żmudny proces, który w dodatku nigdy nie może się zakończyć, bo byłaby to tragedia. Dziś mogę powiedzieć, że znam lepiej siebie. Swoje wady i zalety. Po tych latach mogę powiedzieć, że czuję się, jakbym ciągle był w drodze, przechodząc kolejne etapy.

Ks. Mateusz Kraus
Ur. 28.05.1991 w Mikołowie, par. św. Wojciecha w Mikołowie. Rodzice: Józef, Celina z d. Kilian; 2 siostry.

Pan mój i Bóg mój! (J 20,28)

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok! ks. Mateusz Kraus

Dopóki walczysz – jesteś zwycięzcą!

John Eldredge w książce pt. „Dzikie Serce” napisał następujące zdania: „Droga w lesie rozdzieliła się, a ja... Ja poszedłem tą mniej uczęszczaną. I to odmieniło wszystko”.

W życiu każdego człowieka przychodzi taki moment, w którym sam musi zawalczyć o swoje życie. Moment, w którym najbliżsi – rodzina, przyjaciele – zatrzymują się, pozwalając temu człowiekowi wziąć odpowiedzialność za dalsze losy. Moment niełatwego wyboru, bo wyboru swojej przyszłości.

Wybór drogi życiowej w moim przypadku dokonywał się w rodzinie o wartościach chrześcijańskich. To właśnie rodzice rozbudzili we mnie pragnienie bycia blisko Boga. To pragnienie bliskości Boga sprawiło, że wstąpiłem do wspólnoty ministrantów, która do dziś prężnie działa w mojej rodzinnej parafii. Dzięki rodzinie i ministranckiej wspólnocie mogłem wzrastać wśród ludzi „zakochanych” w Chrystusie. Wraz z moim duchowym rozwojem rozwijało się również pragnienie służby Bogu i bliźnim w stanie kapłańskim.

Pod koniec szkoły średniej, wspierany przez najbliższych, podjąłem decyzję wstąpienia do Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego w Katowicach. Myślałem wtedy, że „przygoda”, którą rozpocząłem, szybko się zakończy… Jak widać – myliłem się.

Podczas formacji odkryłem piękno swojego serca; piękno, które wypływa z samego wnętrza Serca Jezusowego. W czasie formacji odnalazłem, oddanego do końca, Towarzysza drogi – Jezusa Chrystusa. To właśnie ta relacja daje mi siły do walki z wszelkimi przeciwnościami, które mnie spotykały, spotykają, a już na pewno – będą spotykać. Św. Augustyn powiedział: „Dopóki walczysz – jesteś zwycięzcą”.

Dziękuję tym, którzy dali mi „narzędzia” do walki o swoje życie. Dziękuję najbliższym, przyjaciołom, duszpasterzom – którzy wspierali mnie na drodze powołania. Dziękuję księżom przełożonym za sumienną pracę nad moim rozwojem. Dziękuję za niezliczone modlitwy, które płyną w intencji nowych i świętych powołań kapłańskich.

Ks. Szymon Kubica
Ur. 10.10.1992 w Wodzisławiu Śl., par. Najświętszego Serca Pana Jezusa w Rogowie. Rodzice: Jerzy, Mariola z d. Widenka; 1 brat.

Bądźcie więc świętymi, bo Ja jestem święty! (Kpł 11,45b)

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok! ks. Szymon Kubica

Powołanie do kapłaństwa to „dar i tajemnica”

Czemu nie u sąsiada, kolegi z ławy szkolnej, znajomego czy przypadkowego przechodnia spotkanego na chodniku, lecz właśnie w moim sercu zrodziło się powołanie do kapłaństwa? Nie jestem w stanie udzielić jednoznacznej odpowiedzi. Ciągle zadaję sobie to pytanie. Św. Jan Paweł II, opisując termin „powołanie”, posłużył się dwoma rzeczownikami: darem i tajemnicą.

Moje chęci całkowitego oddania się Kościołowi w posłudze kapłańskiej – może u kogoś budzić to zdziwienie i zaskoczenie – pojawiły się już w dzieciństwie. Ciągle się z tego faktu śmieję. Mając około sześciu lat, zacząłem bawić się w księdza… Ołtarzem było biurko, ręcznik służył mi za ornat, woda była winem, a opłatek wigilijny komunikantem. Tak w dyskrecji przed innymi realizowałem swoje zamiłowanie, odprawiając „niby-msze”. Dwa lata później postanowiłem zostać ministrantem. Przez prawie 11 lat służyłem do Mszy Świętych najpierw jako ministrant, później lektor, następnie animator parafialny. Pamiętam, że towarzyszyły mi słowa z 4. rozdziału Ewangelii według świętego Mateusza, opisujące powołanie pierwszych uczniów przez Jezusa: „oni natychmiast (…) poszli za Nim”. Natychmiast – zostawiwszy: dom, rodzinę, pracę, rzeczy materialne. Wszystko dla Niego!

W rozeznawaniu i kształtowaniu powołania każdego człowieka istotną rolę odgrywają drugie osoby – są nimi nasi bliscy przyjaciele, rodzina, krewni, znajomi, kapłani, siostry zakonne. Pamiętam, jak w dzieciństwie prawie każdego dnia wspólnie z babcią udawałem się pieszo na poranne Msze Święte. Przez pryzmat formacji, którą przeszedłem, dostrzegam, jak mocno w odkrywaniu mojego powołania pomogli mi moi rodzice: przykład wiary, powierzania Bogu napotykanych trudności, problemów, niełatwych spraw, modlitwa oraz wspólne udawanie się co niedzielę do rogowskiego kościoła „na górce”, aby wspólnie uczestniczyć w Eucharystii – uważam to wszystko za fundament mojego rozeznawania powołania.

Lata liceum to czas bardzo rozrywkowo i szaleńczo przeze mnie spędzony… Co tu dużo mówić… Nigdy nie byłem aniołem, nadal nim nie jestem. W 2011 roku pomyślnie zdałem maturę. Nadszedł moment wyboru życiowej drogi.

Pojawiło się gdzieś głęboko w sercu pytanie: Co dalej? Jaką drogę życia wybrać? Nie jestem w stanie do końca wyjaśnić, co było tą wewnętrzną siłą prowadzącą do tego, bym rozpoczął formację pastoralną w seminarium duchownym... Pamiętam jedynie słowa ówczesnego księdza proboszcza, który powiedział mi, że seminarium to miejsce, w którym każdy z kleryków rozeznaje swoje powołanie i zastanawia się nad drogą, którą wybrał: czy to rzeczywiście ta właściwa. Mówił, że jeśli stwierdzę, iż pomyliłem się w wyborze swojego powołania, w każdej chwili będę mógł opuścić seminarium, rozpoczynając nowy rozdział życia.

Bóg, powołując każdego człowieka, posługuje się różnymi sposobami, osobami i znakami. To On ukazuje każdemu kierunek życiowej drogi. Nie musi być to powołanie do kapłaństwa bądź zgromadzenia zakonnego. Może być to powołanie do miłości małżeńskiej, rodziny, jak również do życia w bezżeństwie.

Podkreśliłbym mocno, że ważne jest, by wybrać to, co bliskie sercu; to, co sprawia radość; to, co daje poczucie satysfakcji i nadzieję spełniania się w dalszej przyszłości.

Dziś – na progu rozpoczynającego się dla mnie kapłaństwa – chciałbym życzyć każdemu poszukującemu właściwego wyboru życiowego powołania i realizowania go w zwykłej, szarej codzienności.

Wszystkim tym, którzy dokonali owego wyboru, życzę: radości i satysfakcji każdego dnia oraz Bożego błogosławieństwa w podejmowanych zadaniach i obowiązkach wynikających z obranej drogi.

Ks. Szymon Majchur
Ur. 30.07.1990 w Mysłowicach, par. Matki Bożej Bolesnej w Brzęczkowicach. Rodzice: Jerzy, Barbara z d. Szumilas; 1 siostra, 1 brat.

Uświęć ich w prawdzie. Słowo Twoje jest prawdą. (J 17,17)

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok! ks. Szymon Majchur

Nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie…

„Nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie” – to słowa modlitwy zanoszonej przez Jezusa do Ojca podczas trwogi konania w Ogrójcu. Ktoś może zadać sobie pytanie, dlaczego rozpoczynam moją historię powołania właśnie tymi słowami. Jak te słowa odnoszą się do mojego życia?

Potrzebowałem 21 lat, by uświadomić sobie, że życie bez Boga, życie bez bliższej z Nim relacji, a w konsekwencji życie własną wolą, własnymi pragnieniami – nie licząc się z tym, czego Pan Bóg ode mnie pragnie – tak naprawdę nie ma sensu i prowadzi do tego, że człowiek oddala się od Boga i próbuje budować swoje życie na przysłowiowym „piasku”, a nie na „skale”, o której mówi Chrystus w Ewangelii.

Pochodzę z bardzo katolickiej, głęboko wierzącej rodziny, gdzie wiara była obecna w życiu można powiedzieć na co dzień. W dzieciństwie każdego wieczora odmawialiśmy całą rodziną Różaniec, chodziliśmy na niedzielną Eucharystię, wyjeżdżaliśmy na wakacyjne rekolekcje – oazę dorosłych, do której należeli moi rodzice. Za świadectwo ich wiary dziękuję Bogu i im.
Moja wiara nigdy nie była taka sama. W młodości przez dłuższy czas byłem ministrantem, później należałem do Ruchu Światło–Życie, ale jeśli chodzi o bliższą relację, więź z Bogiem – nie była ona pewna, ugruntowana, raczej słaba i chwiejna.

Co do powołania, to pojawiały się myśli o kapłaństwie – czasami silniejsze, czasami słabsze. W wieku 18 lat zacząłem poważniej zastanawiać się na wyborem drogi życiowej. Czułem w swoim sercu, że Pan Bóg „czegoś” ode mnie chce, do „czegoś” mnie wzywa – to właśnie były myśli o kapłaństwie. Kiedy byłem w klasie maturalnej i powiedziałem rodzicom, że chciałbym wstąpić do seminarium, usłyszałem od mojego ojca, że jeśli pragnę być kapłanem, to muszę pracować nad swoją relacją z Bogiem, nad swoją modlitwą – że musi być głęboka, żywa, prawdziwa… Tego brakowało w moim życiu duchowym. Jednak moje plany zmieniły się, gdy w styczniu 2009 roku poznałem dziewczynę, w której się zakochałem. Myśli o seminarium zeszły na bok, wszedłem w związek z nią. Po maturze zacząłem studia na Politechnice Śląskiej. Jednak po dwóch latach, w maju 2011 roku, zacząłem się poważnie zastanawiać, czy takiego właśnie życia chcę, czy czuję się w nim szczęśliwy. Odkryłem, że czas studiów inżynierskich oddalił mnie od Pana Boga i wtedy mocno wróciły myśli o kapłaństwie, o tym, że Jezus chce odnowić relację ze mną, zachwycić mnie sobą. Podjąłem jedną z najważniejszych decyzji w moim życiu: zostawienia wszystkiego jak apostołowie i pójścia za głosem powołania. Wybór tego, co naprawdę było w moim sercu, sprawił, że ten majowy dzień był najwspanialszym dniem w moim życiu. Jednak tak naprawdę, ta decyzja była dopiero początkiem.

Jestem wdzięczny Bogu, że w tamtym momencie zainterweniował w moim życiu i pomógł mi wejść na drogę prowadzącą do Niego – i postępować nie według swojej woli, ale woli Bożej! „Nie moja wola, lecz Twoja niech się stanie”.

Fragmenty wywiadu:
Czy ktoś w sposób szczególny zaważył na Twoim wyborze?

– Ksiądz Krzysztof Biela, który w maju będzie mówił kazanie na mojej Mszy prymicyjnej. Był wtedy u mnie na parafii, znał mnie dość dobrze. Często rozmawialiśmy, również na temat moich odczuć dotyczących powołania. Ważną osobą na mojej drodze do kapłaństwa jest także mój Proboszcz. Podczas formacji w seminarium czerpałem z niego wzór. Gdy przyszedłem mu powiedzieć o tym, że chcę formować się do kapłaństwa, ucieszył się i powiedział, że wreszcie się zdecydowałem!

Jakie są Twoje zainteresowania?

– Moją wielką pasją, czymś, co mnie zachwyca, jest Pismo Święte – studiowanie go, lektura. Zawsze interesowałem się też zegarmistrzostwem. Moim konikiem jest muzyka różnego rodzaju – od klasycznej, przez filmową, alternatywną, lubię też oglądać filmy. Dużo radości sprawia mi aktywne spędzanie czasu, szczególnie bliskie są mi wycieczki w góry oraz jeżdżenie na hulajnodze. Moją pasją jest również podróżowanie do grobu św. Jakuba w Santiago de Compostela.

Co chciałbyś powiedzieć osobom, które wahają się przed podjęciem decyzji dotyczącej swojego powołania?

– Kto nigdy nie spróbuje, nie dowie się, czy to jego droga. Trzeba mieć odwagę spróbować!

Czym jest dla Ciebie kapłaństwo?

– Drogą do spotkania z Żywym Bogiem, który pragnie mojego szczęścia, pragnie, abym w taki sposób się realizował, w taki sposób służył. I także drogą do spotkania z człowiekiem, bo to zawsze idzie dwutorowo.

Ks. Mateusz Mnich
Ur. 20.05.1992 w Siemianowicach Śl., par. św. Michała Archanioła w Michałkowicach. Rodzice: Grzegorz, Małgorzata z d. Gruszka.

Weźmijcie Ducha Świętego! Którym odpuścicie grzechy, są im odpuszczone. (J 20,22-23)

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok! ks. Mateusz Mnich

Z takim nazwiskiem…

Pierwsze myśli o kapłaństwie w moim życiu pojawiły się w gimnazjum. Nie były to jednak wzniosłe myśli o służbie Bogu i ludziom, ale pomysł moich szkolnych kolegów. W końcu z takim nazwiskiem! Już wtedy zostałem „księdzem”, a nawet „prałatem” – i tak już zostało do końca gimnazjum. Z dzisiejszej perspektywy prorocze wydają się moje podpisy na pamiątkowych klasowych zdjęciach – x. Mateusz Mnich. Nawet jedno takie zdjęcie z pewnością posiada mój gimnazjalny i rocznikowy kolega Piotr Sontag.

Poważniejsze myśli o kapłaństwie zaczęły się w liceum, kiedy coraz bardziej angażowałem się w Ruch Światło–Życie. To wtedy stawiałem swoje pierwsze kroki przy ołtarzu – bo należę do grona nielicznych księży niewywodzących się z ministrantów… W czasie liceum był też moment fascynacji siatkówką – grania i sędziowania, co przydało się w seminaryjnej reprezentacji siatkówki.

Swoją decyzję o wstąpieniu do seminarium próbowałem rozeznać także podczas rekolekcji oazowych po 2 klasie liceum. To właśnie z modlitwy w tym czasie pochodzą słowa, które obrałem za hasło prymicyjne. Ostateczną decyzję podjąłem w 3 klasie liceum, choć dokładnego momentu niestety nie pamiętam.

Czas seminarium to czas ciągłego zmagania się z podjętą decyzją i z kolejnymi sytuacjami, które spotykałem na swojej drodze. Jednak z pomocą łaski Bożej i życzliwych mi osób dotarłem do radosnego dnia święceń.

Ks. Marek Organista
Ur. 16.03.1992 w Rydułtowach, par. św. Jerzego w Rydułtowach. Rodzice: Mirosław, Sabina z d. Żymełka; 1 brat.

Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego. (Łk 1,37)

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok! ks. Marek Organista

Nie udawać kogoś, kim się nie jest

Rzeka, kiedy zaczyna swój „bieg”, musi mieć gdzieś swoje źródło, czyli miejsce, gdzie ma swój początek. I tak też jest z każdym powołaniem, również moim. Myślę, że to pragnienie życia w kapłaństwie rodziło się od najmłodszych lat. Po przyjęciu Pierwszej Komunii Świętej, wraz z moim o rok młodszym bratem, zapisaliśmy się do grupy ministranckiej działającej przy naszej parafii. Pamiętam nawet dokładną datę – 26 maja 2001 roku, czyli w naszym tzw. „białym tygodniu”. Wtedy nasza grupa była dość liczna. Z radością przychodziłem na wyznaczone służby, a nawet często zapisywałem się na dodatkowe. Oczywiście, to była ta pierwsza, powiedzielibyśmy ministrancka gorliwość, kiedy wszystko jest nowe, fascynujące i najlepiej, gdybyśmy nie musieli wychodzić z kościoła.

Kiedy byłem w gimnazjum, nasz ówczesny opiekun postanowi „wysłać mnie” na kurs animatorski. Kurs ten skończyłem, otrzymałem albę, pas, krzyż i… zaczęło się. Odpowiedzialność za wspólnotę, prowadzenie cosobotnich zbiórek, a przede wszystkim większe wymagania. Dzisiaj, gdy patrzę na moje lata służby przy ołtarzu jako ministrant, myślę, że to było właśnie moje źródło. De facto nigdy nie przestałem nim być. A teraz mam stanąć przy ołtarzu, ale już z tej drugiej strony. JAK WIELKI JEST BÓG!

Po maturze wstąpiłem do Wyższego Śląskiego Seminarium Duchownego w Katowicach. I tam ta moja przygoda z Jezusem się rozwijała, nabierała innych barw. Choć pierwsze trzy lata były dla mnie naprawdę trudne z powodu nauki na Wydziale Teologicznym, to widzę w tym wszystkim Boże działanie. Pan Bóg nigdy o mnie nie zapomniał i zawsze się o mnie upominał („wybrał to, co głupie…” – por. 1 Kor 1,27). Gdy byłem na trzecim roku, podczas jednej z medytacji, uderzyły mnie jakoś szczególnie słowa zaczerpnięte ze sceny zwiastowania Maryi: „Dla Boga bowiem nie ma nic niemożliwego” (Łk 1,37). Podzieliłem się tym z kolegami. Pewnego dnia koledzy wydrukowali mi ten cytat i zawiesili na gazetce na furcie (miałem wtedy dyżur). I wtedy powiedziałem, że jeśli zostanę księdzem, to te słowa obiorę sobie na swoje prymicyjne hasło. I tak się stało.

Lata formacji seminaryjnej biegły. Po drodze różne wydarzenia, posługi, zaangażowanie w grupy. Myślę, że dobrą praktyką dla przygotowujących się do kapłaństwa są różnego rodzaju staże. Po czwartym roku naszej formacji odbywaliśmy we wrześniu staż duszpasterski w różnych parafiach naszej archidiecezji, gdzie naszym głównym zadaniem była praktyka w szkole. Miałem tę przyjemność być w tym czasie w parafii Świętej Rodziny w Piekarach Śląskich, gdzie zdobywałem katechetyczne szlify w gimnazjum. Jako diakoni, kończąc seminarium, odbywamy też staż z konkretnym przeznaczenie do pracy w parafii. W tym czasie posługiwałem w parafii Podwyższenia Krzyża Świętego i Matki Bożej Częstochowskiej w Pszczynie. Głosiłem homilie, kazania pasyjne, opiekowałem się niektórymi grupami parafialnymi, obserwowałem przyszłe życie kapłańskie z boku. Myślę, że taki czas stażu wiele wnosi w życie kleryka przygotowującego się do przyjęcia święceń. Teorię, którą zdobywamy, możemy w końcu przełożyć na praktykę. Wtedy widzi się dopiero sens tego wszystkiego. Parafrazując słowa z Księgi Rodzaju – i tak upłynęło wiele wieczorów i poranków, 6 lat w seminarium!

Moje oczekiwania? Być dla… i być „normalnym” w tym wszystkim. Myślę, że to zachęca młodych ludzi do działania i współpracy, kiedy widzą, że ksiądz jest też normalnym człowiekiem, z którym można się spotkać, porozmawiać na różne tematy, wyjechać na wycieczki itp. Nie udawać kogoś, kim się nie jest. I być szczerym. To sobie cenię i taki chciałbym być jako ksiądz.

Ks. Mateusz Pałyz
Ur. 7.01.1991 w Pszczynie, par. Podwyższenia Krzyża Świętego i Matki Bożej Częstochowskiej w Pszczynie. Rodzice: Kazimierz, Krystyna z d. Rapacz; 2 braci.

Na Twoje słowo zarzucę sieci. (Łk 5,5)

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok! ks. Mateusz Pałyz

Byłem i jestem Dzieckiem Maryi – sługą Jezusa

Wszystko zaczęło się od tego, że jako młody chłopiec chciałem być blisko ołtarza; bardzo chciałem być ministrantem. Kiedy po Mszy podszedłem kiedyś do księdza i zapytałem, czy mogę służyć przy ołtarzu, odmówił mi, mówiąc, że jestem jeszcze za mały; że mam przyjść po Komunii. Ale moje pragnienie bycia blisko Boga było zbyt wielkie, żeby czekać. Zapisałem się na spotkania Dzieci Maryi i zostałem włączony do tej wspólnoty. Byłem Dzieckiem Maryi przez ponad rok. Był to wyjątkowy czas dla mojej formacji. Wtedy po raz pierwszy oddałem swoje serce Maryi i poczułem pragnienie, by być zawsze blisko Niej.

Kiedy po Pierwszej Komunii Świętej zostałem ministrantem, byłem bardzo szczęśliwy. Z radością biegałem na Msze Święte, czasem te dodatkowe.

Z tego okresu pamiętam, że czasem przychodziłem na Mszę Świętą i byłem sam, żadnego ministranta nie było ze mną przy ołtarzu. Ale znalazłem na to rozwiązanie. Moja droga z domu do kościoła przebiegała obok małego lasu, a w tym lasku była kaplica Matki Bożej Fatimskiej. Często się tam zatrzymywałem i modliłem się w różnych intencjach. Pamiętam, że kiedy tylko poprosiłem Matkę Bożą, bym nie służył sam przy ołtarzu do Mszy, zawsze Mama mnie wysłuchała i nie byłem sam.

Jako młody chłopak bardzo interesowałem się sportem, grałem w piłkę nożną, biegałem, lubiłem jeździć na rowerze. Nasze boisko znajdowało się w niedalekiej odległości od kościoła i tej małej kaplicy Matki Bożej Fatimskiej. Nie ma się czym chwalić, ale zdarzało się, że zamiast na nabożeństwie majowym byłem na boisku. Jednak często ksiądz proboszcz wołał wszystkich chłopców z boiska i mieliśmy przerwę w meczu na majowe. To były piękne lata mojego dzieciństwa, podczas których ten rys maryjności Pan Bóg już u mnie kształtował.

Jako gimnazjalista coraz częściej wybierałem trening czy zawody zamiast Mszy Świętej. Ale Pan Bóg znalazł na mnie sposób. Gdy trenowałem lekką atletykę, mój trening zawsze kończył się 17.30 i kiedy wracałem do domu, słyszałem dzwony mojego rodzinnego kościoła i te dzwony bardzo często motywowały mnie, żeby przyjść do Jezusa. Nie wiem, jak to się działo i skąd brałem siły. Ale Jezus mnie zbliżał do siebie i ja Mu się poddawałem.

Wielkim i bardzo ważnym wydarzeniem mojego życia było to, że pewnego dnia do mojej parafii przyjechał diakon Rafał (dziś już kapłan w jednej ze śląskich bazylik). Jak dziś pamiętam jego radość, pobożność i to, że miał dla nas czas. Jako młody diakon często rozmawiał z ministrantami i dzielił się swoim świadectwem. Kilka razy też poprosił mnie, czy bym z nim nie poszedł pobiegać, bo tak jak ja uwielbiał sport i bieganie. Tak zaczęła się nasza znajomość, a później przyjaźń, która trwa do dziś. Nie myślałem o kapłaństwie aż do momentu, gdy odkryłem, że Bóg mnie kocha, że zależy Mu na moim szczęściu, że przygotowywał mnie do tego spotkania z Nim przez całe moje dzieciństwo. Świadectwo kapłanów, duchowość maryjna i modlitwa o rozeznanie drogi życia stały się dla mnie początkiem drogi powołania, drogi do kapłaństwa.

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok!   Wspólnota dzieci Maryi z Leszczyn z parafii Andrzeja Boboli, w której ks. Mateusz był na stażu Archiwum rodzinne

Ks. Łukasz Piper
Ur. 12.10.1992 w Chorzowie, par. św. Barbary w Chorzowie. Rodzice: Andrzej, Beata z d. Drzyzga.

Panie, Ty wszystko wiesz, Ty wiesz, że Cię kocham. (J 21,17)

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok! ks. Łukasz Piper

Tyn pieron jest właściwym miejscu…

Chciałbym chyba zacząć od tego, że każdy człowiek pragnie w głębi swego serca być naprawdę szczęśliwy. To pragnienie było i jest również moim udziałem… Od zawsze wiedziałem, że chcę pracować z ludźmi i im pomagać, ale przez kilka dobrych lat szkoły średniej zastanawiałem się, w jaki sposób to robić. Pojawiały się pierwsze zauroczenia, nawet zakochanie, i ta myśl o kapłaństwie schodziła na dalszy plan. Zacząłem się bardzo poważnie zastanawiać nad studiowaniem resocjalizacji. W ten sposób budowałem sobie sam swoje przyszłe życie i tworzyłem różnego rodzaju plany na przyszłość. Jednak to pragnienie lat dziecinnych, gdy jako małych chłopiec wstąpiłem w szeregi ministrantów i zachwyciłem się Kościołem i kapłaństwem, gdzieś bardzo głęboko we mnie cały czas kiełkowało; ta myśl o zostaniu księdzem nie dawała mi spokoju. I tak w klasie maturalnej musiałem spojrzeć na swoje serce i rozeznać, które pragnienie jest większe… Ostatecznie nie ma innego powodu, żeby zostać księdzem, jak ten na literę „M”. TO MIŁOŚĆ I TYLKO MIŁOŚĆ jest prawdziwym powodem tego, że jakiś mężczyzna porzuca swoje marzenia o założeniu rodziny, o pięknej żonie u swego boku i wspaniałych dzieciach, aby w pełni i z niepodzielnym sercem służyć Bogu i drugiemu człowiekowi. Powołanie kapłańskie to „dar i tajemnica”, czasem zadawałem sobie pytanie, dlaczego ja; jest przecież wielu lepszych ode mnie, lepiej się uczących, bardziej poukładanych... Ale Pan Bóg wybiera tego, kogo chce, i nie wybiera za coś, ale pomimo wszystko... Bo nie przyszedł, aby powoływać sprawiedliwych, ale właśnie grzeszników. I muszę powiedzieć, że nie spotkało mnie w życiu większe szczęście nad to, że uwierzyłem w Jezusa i uwierzyłem Jezusowi; nad to, że mogę iść tą drogą, którą On dla mnie wyznaczył. Nad to, że mogę przyprowadzać ludzi do samego Chrystusa i że to On działa przez moje ręce. NIE MA PIĘKNIEJSZYCH MOMENTÓW W ŻYCIU, kiedy ktoś otwiera przed Tobą serce, a Ty możesz zanieść mu Jezusa, możesz zanieść mu Nadzieję.

Kiedyś podczas jednej z moich homilii Pan Bóg poruszył serce pewnej kobiety, która doświadczyła mocy słowa Bożego… To doświadczenie było tak silne, że powiedziała wtedy o mnie: „Tyn pieron jest na właściwym miejscu…”. Wszystkim życzę takiego poczucia, że się jest na właściwym miejscu, to cudowne uczucie. A moją największą radością będzie kiedyś, o zmierzchu mojego życia, powiedzieć jeszcze jeden, ostatni raz: „Oto Baranek Boży, który gładzi grzechy świata, szczęśliwi, którzy zostali wezwani na Jego ucztę...”.

ks. Mateusz Seweryn
Ur. 7.08.1991 w Lędzinach, par. Matki Bożej Częstochowskiej w Kosztowach. Rodzice: Janusz, Barbara z d. Fik, 1 brat.

Nie gońcie za wielkością, lecz niech was pociąga to, co pokorne. (Rz 12,16b)

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok! ks. Mateusz Seweryn

Pragnę…

„Pragnę” – to słowo Jezusa z krzyża, które zapisał św. Jan Ewangelista, stało się dla mnie motywacją w kroczeniu za Jezusem drogą powołania do kapłaństwa. Drogą, która najpierw prowadziła przez seminarium, a w ostatnim czasie przez parafię stażową w Kokoszycach. I w końcu na drodze kapłańskiej, na którą wstępuję.

Będąc na II roku, zacząłem chodzić do Sióstr Misjonarek Miłości i tam spotkałem Matkę Teresę, którą pokochałem. Pod każdym krzyżem w ich domu jest właśnie wypisane to słowo: „Pragnę”. Zacząłem się zastawiać, dlaczego. I odkryłem piękno i głębię tego przesłania. Jezus z krzyża nie pragnął wody, ale miłości. Miłości ludzi do Niego i miłości ludzi do bliźnich.

Od tamtego czasu zapragnąłem jeszcze bardziej zaspokajać pragnienie Jezusa, niosąc miłość innym. Ale nie tylko swoją miłość, ale i Jego miłość. Dzisiaj świat jakby zapomina o tym, jak bardzo Jezus nas kocha. Dlatego chciałem i chcę ludziom o tym przypominać.

Właśnie Matka Teresa stała się moją patronką, którą sobie obrałem na drodze do kapłaństwa i na kapłańskie szlaki. Praca z bezdomnymi, z ubogimi (nie tylko materialnie, ale i duchowo), stała się tym, co mnie fascynuje i co sprawia, że chcę do nich wychodzić i dawać świadectwo, że można żyć z Bogiem.

Prostota, szczerość i posiadanie tylko tego, co najbardziej potrzebne, są tym, czym chcę się kierować. Stąd wypływa moje hasło prymicyjne, które notabene zostało mi „dane” podczas pracy z Siostrami. Nie to, co wielkie, ale to, co pokorne. Nie wywyższanie się, ale służba. Nie bycie księdzem dla zaszczytów i chwały, ale bycie księdzem dla Miłości. Zawsze wpatrzony w Jezusa, prosząc Maryję o Jej wstawiennictwo, wypełniając testament Jezusa z krzyża: „Pragnę”. Tak chyba najprościej mógłbym scharakteryzować, jakim chciałbym być księdzem. Proszę Boga, aby pomógł mi właśnie takim być. Bo bez Niego to nie ma sensu. On mnie powołał i niech On mnie prowadzi, teraz i w przyszłości.

„Nie gońcie za wielkością, lecz niech was pociąga to, co pokorne” (Rz 12,16b)

ks. Maciej Soluch
Ur. 27.04.1992 w Mikołowie, par. Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny w Katowicach. Rodzice: śp. Lech, Ewa z d. Kusyk; 2 braci.

Uwiodłeś mnie, a ja pozwoliłem się uwieść. (Jr 20,7a)

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok! ks. Maciej Soluch

Bóg nie wybiera mocnych, pewnych siebie, ale słabych

Próbując zebrać jakoś myśli w dniu rozpoczęcia świętych rekolekcji, które poprzedzają święcenia prezbiteratu, na myśl przychodzą mi słowa naszego rodaka św. Jana Pawła: „Jest coś przejmującego w każdym powołaniu kapłańskim. To dar i tajemnica”. Myślę, że powołanie kapłańskie to zawsze proces budowania osobistej relacji z Bogiem, praca nad sobą dla siebie i dla tych, do których będę posłany.

Gdzieś głęboko, od lat dziecięcych, było we mnie pragnienie kapłaństwa. Jako mały chłopiec odprawiałem Msze Święte moim samochodom, odprawiałem pogrzeby naszym zwierzętom, których zawsze mieliśmy wiele. Gdzieś to ziarno pragnienia służby wyłącznej tylko Bogu dojrzewało. Po przeprowadzce do Katowic, a było to w drugiej klasie gimnazjum, miałem marzenie zostać ministrantem, choć ono nigdy się nie zrealizowało. W czasach liceum w ramach wolontariatu zaangażowałem się w ochronkę parafialną parafii Mariackiej. Na 25-lecie kapłaństwa mojego proboszcza ks. Andrzeja Suchonia wystawialiśmy sztukę powołaniową, w której grałem młodzieńca, który poszedł do seminarium. Podczas sztuki miałem problem z nałożeniem sutanny. Proboszcz powiedział wtedy, że to znak. Nie odczytywałem tego w ten sposób. Przeżywając kryzys wartości, próbowałem uciec od myśli o kapłaństwie. Pójść z prądem tego świata. W końcu jednak, w momencie decydującym, ta myśl realizacji powołania wobec Boga nie dawała mi spokoju.

I powiedziałem: spróbuję, nic nie tracę. Nie wierzyłem w siebie, pewnie nikt na mnie nie stawiał. Ale po czasie spędzonym w seminarium jestem przekonany, że Bóg nie wybiera mocnych, pewnych siebie, ale słabych – by uzdolnić ich do prawdziwej Miłości. Bóg nas ciągle uzdalnia do nieustannego przekraczania siebie. To, co niemożliwe, z Bogiem jest możliwe. Nie żałuję żadnej chwili formacji, gdy moja hardość i zawziętość serca przemieniały się w pragnienie służby. Raz wybierając, ciągle na nowo wybierać muszę.

Ks. Piotr Sontag
Ur. 12.12.1992 w Siemianowicach Śl. par. Ducha Świętego w Bytkowie. Rodzice: Stanisław, Joanna z d. Musioł; 6 braci.

Spójrz na niebo i policz gwiazdy, jeśli zdołasz to uczynić. (Rdz 15,5)

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok! ks. Piotr Sontag

 

„Przewrót kopernikański”

 

Księdzem chciałem być w przedszkolu. Mam 6 braci (4 starszych, 2 młodszych), więc kiedy bawiliśmy się w Mszę Świętą mogliśmy robić procesje. Ale to było w przedszkolu… Potem im starszy byłem, tym nudniejsze mi się to wydawało, aż w końcu stwierdziłem, że zrobię wszystko, żeby udowodnić Bogu bezsensowność takiej drogi w moim przypadku.

Najlepiej to udowadnianie wyszło mi w pierwszej klasie liceum. Wszystko, czego chciałem, udawało mi się. Patrząc z zewnątrz na moje życie, mogłoby się wówczas wydawać, że to jeden z najlepszych okresów w moim życiu. To jednak, co było wewnątrz, radykalnie temu zaprzeczało. Pierwsza liceum była dla mnie czasem totalnej pustki w sercu i uczucia bezsensu. W pewnym momencie czułem się już tak nieszczęśliwy, że przestałem w ogóle wierzyć, że kiedykolwiek będę jeszcze szczęśliwy. Zwykle człowiek w takich momentach pociesza się, że w niebie będzie lepiej, ale ja stwierdziłem, że skoro tu jestem tak nieszczęśliwy, to nawet w niebie nie będę szczęśliwy.

W takim właśnie poczuciu bezsensu minęła mi cała pierwsza liceum. Na początku drugiej klasy, w październiku, starszy brat zaproponował mi wyjazd na Tyski Wieczór Uwielbienia. Słyszałem, że dzieją się tam rzeczy wyjątkowe, ale nie miałem jakichś specjalnych oczekiwań. Raczej pewien stopień ciekawości.

Na uwielbieniu, po Komunii, i później już w trakcie uwielbienia poczułem, że dzieje się coś wyjątkowego. Do Tychów jechałem, mając silne wątpliwości co do istnienia Boga, a także sensu Kościoła i wszystkiego, co wokół niego się dzieje. Ale w tamtym momencie poczułem, że cały Kościół wypełnia się Bożą obecnością. To było niesamowite. Doświadczyłem, że Kościół nie jest wynalazkiem księży i biskupów. I co więcej – doświadczyłem, że ten Bóg, który jest w Kościele, po prostu mnie kocha.

W pewnym momencie diakonia prowadząca modlitwę zaczęła śpiewać pieśń „Panie, jeśli chcesz, możesz mnie uzdrowić”. Zacząłem się zastanawiać, z czego mnie mógłby Jezus uzdrowić, i pomyślałem sobie, że z niewiary. I zacząłem własnym słowami śpiewać, prosząc o dar wiary. I Bóg usłyszał tę modlitwę.

Za chwilę poczułem, jak wypełnia mnie jego miłość. Brzmi to może trochę nazbyt mistycznie; ja raczej nie jest człowiekiem skłonnym do egzaltacji… Postanowiłem jednak nie bronić się przed Jego miłością i pozwoliłem, żeby Bóg wypełniał mnie swoją łaską. W pewnym momencie doświadczyłem spoczynku w Duchu Świętym.

I tak w jeden wieczór Bóg zszedł z kosmosu i stanął obok mnie, w moim życiu. Z pozoru niewiele się zmieniło, ale ja poczułem, że mam dla kogo żyć, a to jest prawdziwy „przewrót kopernikański”!

Następnego dnia czułem jednak, że coś jest nie tak. Jakby ktoś czegoś ode mnie chciał, a ja nie wiedziałem czego... Podejrzewałem, że stoi za tym Bóg, ale bojąc się Jego odpowiedzi, nie zadawałem pytania. To uczucie jednak było tak nieznośne, że w końcu, pijąc sobie w kuchni wodę z sokiem, zwróciłem się uroczyście w stronę Boga: „Wal o co chodzi, bo już dłużej nie wytrzymam”. I wtedy pojawił się w mojej głowie komunikat: kapłaństwo. W pierwszym momencie pomyślałem sobie: „O nie, to muszą być straszne nudy”. Ale w drugim momencie przypomniałem sobie pierwszą liceum, kiedy byłem daleko od Boga i byłem nieszczęśliwy, więc stwierdziłem, że jeśli mam być kiedyś szczęśliwy, to tylko z Bogiem. Wtedy powiedziałem Bogu „tak” i w jednym momencie doświadczyłem tak wielkiego pokoju w sercu, jak nigdy wcześniej.

W tamtym okresie mojego życia codziennie przed pójściem spać czytałem Pismo Święte, ale tamtego wieczora, zanim je otworzyłem, pomyślałem sobie w sercu, żeby Bóg nie mówił nic o powołaniu. Wprawdzie już byłem na 80 procent pewny, ale te 20 procent było mi potrzebne, żeby normalnie przeżyć czekające mnie jeszcze dwa lata liceum. Bóg jednak był głuchy na tę niemą prośbę. Kiedy otwarłem Pismo Święte, które czytałem dzień po dniu po kolei, akurat tego dnia trafił mi się fragment: „Przechodząc obok Jeziora Galilejskiego, ujrzał Szymona i brata Szymonowego, Andrzeja, jak zarzucali sieć w jezioro; byli bowiem rybakami. Jezus rzekł do nich: »Pójdźcie za Mną, a sprawię, że staniecie się rybakami ludzi«. I natychmiast zostawili sieci i poszli za Nim”.

Gdy przeczytałem ten fragment, Bóg odebrał mi wszelkie wątpliwości.

Nie wiem jakie jest życie księdza, ale już teraz mogę powiedzieć, że życie kleryka i diakona wcale nie jest nudne. Dzisiaj widzę, że Bóg planuje każdą chwilę mojego życia i wypełnia je różnymi wydarzeniami aż po brzegi.

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok!   Męska część rodziny Sontagów. - Księdzem chciałem być w przedszkolu. Mam 6 braci (4 starszych, 2 młodszych), więc kiedy bawiliśmy się w Mszę Świętą, mogliśmy robić procesje - mówi ks. Piotr Archiwum rodzinne

Ks. Szymon Szolc
Ur. 19.07.1992 w Wodzisławiu Śl., par. św. Marii Magdaleny w Lubomi. Rodzice: Piotr, Gabriela z d. Praszelik; 1 brat.

Nie siła, nie moc, ale Duch mój dokończy dzieła – mówi Pan. (Za 4,6)

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok! ks. Szymon Szolc

Marzę, by zawsze być z ludźmi!

Większość osób pyta: „Jak to było z twoim powołaniem”. Zazwyczaj odpowiadam, że nic niezwykłego. Wychowałem się w wierzącej rodzinie, która udziela się w parafii na różnych płaszczyznach. Od szkoły podstawowej byłem ministrantem i to dzięki tej grupie nawiązałem bliższą relację z Kościołem. Jednakże nie ma co ukrywać, że czas gimnazjum i szkoły średniej był czasem próby, kiedy to już trudniej było trwać w relacji z Bogiem. Dlatego cieszę się, że też w tym czasie Bóg postawił na mojej drodze ludzi, którzy pokazali mi radość życia we wspólnocie, pokazali swoim przykładem, że można spotkać w dzisiejszym świecie „normalnych” księży.

Wiadomość o tym, że idę do seminarium wśród moich rówieśników wzbudziła zdziwienie. Do dziś pamiętam i z uśmiechem wspominam ten czas, kiedy moi koledzy zakładali się, jak długo wytrzymam w seminarium. Dziś już by chyba przegrali ten zakład! Jednakże idąc do seminarium, nigdy nie byłem pewny na 100 procent, że je ukończę. Pozwoliłem Panu Bogu działać. I dziś dziękuję za te wszystkie sytuacje, kiedy było dobrze, kiedy ten czas potwierdzał, że to jest ta droga, ale też dziękuję za chwile kryzysu, które są potrzebne. Wtedy najbardziej ukazuje się, na ile moja relacja z Bogiem jest szczera, na ile Mu ufam. Dziś już wiem, że każde trudniejsze doświadczenie w życiu jest potrzebne. Trzeba czasem nisko upaść, żeby się odbić do góry.

Czas seminarium wspominam bardzo dobrze. Myślę, że to miejsce jest pewnego rodzaju inkubatorem, gdzie my – jak te małe dzieciaczki – musimy wzrastać. Z zewnątrz ludzie może patrzą dziwnie na to miejsce, ale mogę powiedzieć, że tak nie jest. To miejsce pozwala się rozwijać każdemu z nas. Jest czas na pogłębianie swojej relacji z Bogiem, na rozeznawanie powołania. Jest też czas na rozwijanie swoich pasji, na poznawanie drugiego człowieka. Przez tych sześć lat na mojej seminaryjnej drodze spotkałem tylu wspaniałych ludzi, przyjaciół, że to naprawdę wzbudza wielką radość w sercu. I dlatego dziękuję za każdą spotkaną osobę, za każdą rozmowę, za życzliwy uśmiech…, bo te proste gesty potwierdzają mi każdego dnia że WARTO być dla ludzi.

Będąc w seminarium, nigdy nie zastanawiałem się, gdzie chciałbym w przyszłości posługiwać na parafii. Marzę tylko o tym, aby zawsze być z ludźmi i by zawsze był w sercu ten zapał, radość posługi. Bardzo mi to pokazał staż, który odbywałem w parafii Świętych Apostołów Piotra i Pawła w Piekarach Śląskich-Kamieniu. Ten czas pokazał mi, że ludzie nieraz oczekują tylko tego, żeby z nimi być. Żeby wskazać im drogę do Jezusa. I z tą dewizą chciałbym iść całe kapłańskie życie: „Zawsze być z ludźmi!”.

Ks. Mateusz Włosek
Ur. 18.11.1992 w Lędzinach, par. Matki Bożej Częstochowskiej w Kosztowach. Rodzice: Rafał, Beata z d. Gąsiorczyk. 1 siostra.

Myśmy poznali i uwierzyli miłości, jaką Bóg ma ku nam. (1J 4,16)

Bóg zszedł z kosmosu i jest obok! ks. Mateusz Włosek

Być po stronie zwycięzców…

Jedziemy autostradą A4, po jakimś czasie zjeżdżamy w stronę ul. Francuskiej. Wśród budynków powoli wyłania się kopuła katedry, w końcu dojeżdżamy do celu, który jest obok. Kierowcą jest mój katecheta z klasy maturalnej. Przekraczam próg seminarium i na ręce ówczesnego wicerektora składam podanie o przyjęcie do seminarium duchownego w Katowicach.

Zanim nastąpił ten moment, było wiele pytań i wątpliwości. „Czy to jest moja droga? Czy mam być księdzem?”. Ale dużo wcześniej musiały być postawione inne pytania: „Czy Bóg jest? Jak mogę Go poznawać? Czy Bóg naprawdę chce mojego szczęścia?”. Dopiero kiedy odkryłem Boga jako kochającego Ojca, który chce mojego dobra, mogłem podjąć decyzję o wstąpieniu do seminarium. Doświadczyłem tego, że Bóg bardziej szukał mnie, niż ja Jego. Myślę, że Pan odnajdywał mnie na różnych ścieżkach mojego życia – tych, które nie zawsze prowadziły do Niego. Dlatego tak bliska jest dla mnie przypowieść o zaginionej owcy i bardzo chciałbym, aby została odczytana podczas mojej Mszy prymicyjnej.

W rozeznawaniu mojej drogi z pewnością pomogło mi świadectwo życia kapłanów, których spotkałem na mojej drodze. Szczególnie ważne było to w latach liceum. Księża, których miałem okazję poznać, pokazali mi, że kapłaństwo może być pięknym powołaniem, dającym prawdziwe szczęście. Całkowicie zgadzam się z opinią, że autentyczne życie księży jest najlepszą „akcją powołaniową”.

Po wielu latach widzę, że Pan Bóg ma duże poczucie humoru! Kiedy byłem w gimnazjum, razem z jedną z moich nauczycielek żartowaliśmy, że może kiedyś zostanę księdzem. Miałem jej wtedy powiedzieć, że jeśli tak będzie, to odwiedzę ją „po kolędzie”. Przypomniałem sobie te żarty, kiedy w tym roku podczas odwiedzin kolędowych w mojej rodzinnej parafii trafiłem właśnie do jej mieszkania.

Co mnie czeka? To jest dla mnie zagadka. Wiem, że będę kapłanem, ale nie wiem, jakie Pan Bóg wyznaczy mi ścieżki, do jakiej zostanę posłany parafii, do jakich wspólnot itd. Kiedy składałem podanie o przyjęcie do seminarium, również miałem wiele obaw, ale pamiętam, że wtedy podczas liturgii czytano fragment Ewangelii św. Jana: „Na świecie doznacie ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat” (J 16,33). Wiem, że walczę po stronie Zwycięzcy i w mojej drodze kapłańskiej nigdy nie będę sam.