Nawet gdy w wieżę trafił sowiecki granat, radoszowiki nie uciekli ze świątyni, a „nabożeństwo zostało pospiesznie dokończone”... Fascynujące dzieje parafii zostały opisane.
Andrzej Adamczyk z nową książką.
Przemysław Kucharczak /Foto Gość
Radoszowy to dziś dzielnica Rydułtów. Parafia obejmuje jednak też kawał Rybnika-Niewiadomia. Andrzej Adamczyk poświęcił jej wydaną właśnie monografię „Dzieje parafii świętego Jacka w Radoszowach”.
Opisał na przykład wydarzenia ze stycznia 1945 r., gdy Niemcy rzucili się do ucieczki przed nadciągającymi Sowietami. Obok kościoła w Radoszowach, zbudowanego po lewej stronie drogi z Rybnika do Raciborza, ciągnął wtedy sznur furmanek z uciekinierami. Panowały akurat siarczyste mrozy i wszystkie konie wyglądały jak siwki – bo całe były pokryte szronem.
Dzielna radoszowiczka
Siedzący na furmankach wyglądali na przemarzniętych, głodnych i sponiewieranych. Po sześciu latach okupacji nie budziło to jednak wśród radoszowików widocznych objawów współczucia. Uciekający Niemcy byli i tak w o niebo lepszej sytuacji niż ludzie, którzy po nich pojawili się na drodze w stronę Raciborza. Byli to jeńcy sowieccy, pędzeni piechotą na zachód i traktowani przez strażników gorzej niż zwierzęta. „Dla jednej z kolumn zarządzono postój obok kościoła. Mimo ogromnego mrozu ludzie siadali lub padali jak kłody na śnieg.
Dostępne jest 24% treści. Chcesz więcej?
Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.