Dogonili pociąg w Austrii

Gość Katowicki 35/2016

publikacja 25.08.2016 00:00

Młody Argentyńczyk po ŚDM zagapił się w Krakowie i spóźnił na pociąg do Wiednia. Na szczęście troje mieszkańców Mysłowic ruszyło w środku nocy z odsieczą pożyczonym autem.

Pielgrzymi z Argentyny w Mysłowicach przeżywali Festiwal Młodych. Pielgrzymi z Argentyny w Mysłowicach przeżywali Festiwal Młodych.
Christian Huck

Żywiołowi młodzi Argentyńczycy opanowali w czasie Światowych Dni Młodzieży całe Mysłowice-Kosztowy. W okolicznych dzielnicach mieszkało aż sześciuset gości posługujących się językiem hiszpańskim. Do domu Edyty i Tomasza Wronów w Kosztowach trafili przewodnicy 15-osobowej grupy z Argentyny: Christian, który zawodowo organizuje wycieczki, oraz księża Javier i Leandro. Przy powitaniu Tomasz usprawiedliwiał się, że po hiszpańsku umie powiedzieć tylko: „mucho cerveza”, co oznacza: „dużo piwa”. – Zaczęli się śmiać. To bardzo fajni ludzie. Z księdzem Javierem mówiłem potem po francusku, a moja córka Marta rozmawiała po angielsku z ks. Leandro. Christian mówił tylko po hiszpańsku, więc pisaliśmy do siebie w translatorach – mówi Tomasz Wrona.

Pieczeń w melinie

Christian pokazywał na ekranie komórki przetłumaczone pytania, np. jak daleko jest do Wadowic, do Matki Bożej Częstochowskiej, do Łagiewnik. Tomasz odpowiadał, a Christian organizował tam swoim podopiecznym wyjazdy. Raz zapytał, jak daleko jest do... Medjugorie. – Ponad tysiąc kilometrów, do Medjugorie nie jedźcie – poradzili im życzliwie Ślązacy. Translatory tłumaczyły oczywiście tylko w przybliżeniu. Raz goście chcieli zapytać, czy inne osoby z ich grupy mogą przyjść na pożegnalne przyjęcie do państwa Wronów. Wśród tych osób była dziewczyna o imieniu Melina. Chcieli z tej okazji sami przyrządzić pieczeń po argentyńsku. Z tłumaczenia przez translator wyszło, że pytają o pozwolenie na zjedzenie upieczonego Wrony w melinie... – W kontaktach z Argentyńczykami szybko zacząłem używać „hiperesperanto”... – śmieje się Tomasz Wrona. Mówił sporo po francusku, wychodząc z założenia, że to język do hiszpańskiego podobny. Wtrącał nawet słówka łacińskie. Łacinę trochę zna od czasu studiów – jest nauczycielem historii, uczy w mysłowickim Gimnazjum nr 1. W ciągu tych kilku dni nauczył się też nieco więcej hiszpańskich słów niż „mucho cerveza”. I z powodzeniem zaczął je stosować. Okazało się, że używanie mieszaniny języków i translatora z komórki to całkiem skuteczna metoda na porozumienie się.

Tomek, ratuj!

Razem z młodzieżą w szkole w Kosztowach mieszkał w czasie ŚDM 85-letni argentyński ksiądz Raul Perrupato, przyjaciel papieża Franciszka. Tomasz spotkał też kobietę z flagą Argentyny, na której umieszczone były herby Polski i Hiszpanii. Okazało się, że to Argentynka, która jest córką Polaka i Hiszpanki. – Powiedziała mi: „Patrzę na tę Polskę i dziwię się, że ojciec z tak pięknego, zielonego kraju wyjechał”. Także Polacy byli pod wrażeniem zachowania Argentyńczyków, np. przeżywania przez nich Mszy Świętej. Widzieli, jak ks. Leandro w czasie Przeistoczenia ściszał głos o połowę, a przy słowach „Bierzcie i jedzcie” – wysuwał hostię ku ludziom.

Kiedy po Podniesieniu opuszczał Ciało Chrystusa, robił to z ogromną delikatnością. Szczególnym przeżyciem dla Polaków i Latynosów była ich wspólna Msza Święta, w której śpiewali razem pieśni, m.in. z Tai- zé. Polacy wielbili Boga, śpiewając zwrotki po hiszpańsku, a Argentyńczycy po polsku – co ułatwiały wyświetlane teksty. W takich chwilach człowiek całym sobą czuje, że Kościół jest powszechny, a modlitwa to wspólny język, zrozumiały dla każdego, kto się na nią otworzy. Wręcz czuje się wtedy powiew Ducha Świętego. W końcu nadszedł czas rozstania. Udało się zorganizować pożegnalne, wieczorne przyjęcie – co prawda bez pieczonej wrony, ale za to z pyszną pieczenią po argentyńsku. Christian przyniósł nawet argentyńskie wino. O poranku goście pożegnali się serdecznie i odjechali. Tomasz pomyślał, że teraz odpocznie po gonitwie ostatnich dni. Późnym wieczorem jednak znów odezwała się jego komórka. Dzwonił Christian. – Tomek, ratuj! – zaczął.

Jak trzeba, jedź

Jeśli w czasie tej rozmowy Tomasz Wrona czegoś dokładnie nie rozumiał, Christian zapisywał to i wysyłał, przepuszczone przez translator. Okazało się, że jeden z młodych Argentyńczyków zagapił się w Krakowie. Pociąg do Wiednia ruszył bez niego. Działo się to o 22.45. Reszta grupy widziała, jak chłopak wbiega na peron. Argentyńczycy chcieli zatrzymać pociąg, ale konduktorzy nie rozumieli po hiszpańsku... Na domiar złego chłopak został w Krakowie bez bagaży i bez paszportu, które pojechały z resztą grupy. Nie mógł nawet zadzwonić, bo jego komórka rozładowała się... Christian pytał więc, czy Tomasz mógłby znaleźć w Krakowie ich kolegę. Pewną komplikacją było to, że w domu Wronów nie było samochodu – żona Tomasza akurat pojechała nim do pracy. Auto pożyczył więc szwagier. – Ale być może tym autem trzeba bydzie jechać do Wiednia, mosz coś przeciwko? – zapytał Tomasz. – Nie. Jak trzeba, to jedź – odpowiedział szwagier. Tomasz zatelefonował też do kolegi, Karola Bergera, żeby mieć z kim zmieniać się za kierownicą. – W Wiedniu jeszcze nie byłem, chętnie pojadę – zareagował Karol. Dosiadła się do nich Marta, córka Wronów, licealistka. I już około północy grupa ratunkowa wyruszała z Mysłowic do Krakowa. W następnych godzinach goście z Ameryki Południowej mieli okazję poznać szczególną cechę narodową Polaków: zdolność do improwizacji. I to skutecznej improwizacji.

Ratunek pod globusem

Już z autostrady mysłowiczanie zadzwonili na policję. Zastanawiali się, czy funkcjonariuszy w ogóle będzie interesowało takie zgłoszenie. Okazało się, że policjanci spisali się na medal: szybko chłopaka znaleźli. Zdobyli dla niego nawet ładowarkę do telefonu. Wkrótce Argentyńczyk włączył swoją komórkę. – Gdy dojeżdżaliśmy do Krakowa, Christian już zadzwonił, że nawiązali łączność z chłopakiem i że on siedzi na dworcu pod jakimś globusem. Była pierwsza w nocy, kiedy go znaleźliśmy. Siedział pod tym globusem totalnie załamany – relacjonuje Tomasz. Christian pytał przez telefon, czy mysłowiczanie nie zawieźliby chłopaka do Monachium, skąd odlatywał ich samolot. Mówił, że pokryje koszty paliwa. – Wiesz co, do Monachium jest 1000 km, a do Wiednia 500 – odpowiedział Tomasz Wrona. – A zdążysz? – zdziwił się Argentyńczyk. Mysłowiczanie sprawdzili zaraz w internecie, że jeśli nie będzie korków, powinni być w stolicy Austrii o tej samej porze co pociąg – czyli około 7.00 rano. Bez zwłoki wsiedli więc do samochodu.

Mysłowicka grupa ratunkowa

Na dworzec w Wiedniu wraz z odnalezionym chłopakiem wkroczyli o 7.15. Zdążyli. Ich przyjaciele z Argentyny przywitali ich z wielkim entuzjazmem. Kiedy sobie policzyli, że Polacy przebyli z ich kolegą podobny dystans, jaki dzieli ich rodzinne Santa Fe od stołecznego Buenos Aires, łapali się za głowy. – Nawet żech od nich usłyszoł, żech jest święty... – wybucha śmiechem Tomasz. – Normalnie santo subito! Wkrótce mysłowicka grupa ratunkowa pożegnała Argentyńczyków, wsiadających – tym razem już w komplecie – do pociągu w stronę Monachium. Przez następnych kilka godzin Ślązacy zwiedzali w trójkę Wiedeń – po czym wrócili do domu. Rodzina Wronów nadal utrzymuje przez internet serdeczny kontakt z Argentyńczykami. – Kiedy jeden z nich zgubił się w Krakowie, dzięki internetowi zaraz dowiedziały się o tym ich rodziny. Pół Argentyny pewnie umierało z przerażenia... – mówi Tomasz Wrona. – Dostałem potem piękny list z podziękowaniami od matki tego chłopaka, którego zawieźliśmy. Napisała, że jak będę czegoś potrzebował, to mam do niej zadzwonić. Odpisałem jej, że jak się za mnie pomodli, to mi wystarczy.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.