Siedzi? Normalka!

Przemysław Kucharczak

|

Gość Katowicki 09/2016

publikacja 25.02.2016 00:00

Tajna organizacja w Katowicach. – Pięć lat więzienia... Sześć lat więzienia... – czytał prokurator Ligęza i patrzył na oskarżonych chłopców z katowickiego Gimnazjum im. Mickiewicza.

 Wincenty „Bogdan” Pyka przed budynkiem administracji więzienia, w którym ubecy próbowali go zwerbować.  Dziś mieści się tutaj szkoła Wincenty „Bogdan” Pyka przed budynkiem administracji więzienia, w którym ubecy próbowali go zwerbować. Dziś mieści się tutaj szkoła
Przemysław Kucharczak /Foto Gość

Po kolei opadały im głowy. – Nie, ja ci, ty k…, tej przyjemności nie zrobię… – pomyślał Bogdan.

Na sądowej sali w styczniu 1949 r. przyglądał się tej scenie tłum młodzieży z katowickich szkół, specjalnie tu spędzony. Kiedy jednak w mowie końcowej wojskowy prokurator, major Henryk Ligęza, odczytywał swoje wnioski o wymiar kary dla młodych, panowała śmiertelna cisza. Zdawało się, że prokurator napawał się wrażeniem, jakie robiły jego słowa na młodych. – Dla oskarżonego Pyki Bogusława kary lat siedmiu – wyczytał i, jak przy poprzednich oskarżonych, zrobił długą pauzę.

18-letni Wincenty Bogusław Pyka, zwany Bogdanem, spojrzał w oczy „obywatela majora” i wytrzymał jego spojrzenie. – W końcu to on spuścił głowę, żeby następnego kolegę wyczytać. Ale jeszcze raz na mnie spojrzał znad kartki, czy się jednak pokornie nie schyliłem... Ale ciągle na niego patrzyłem – wspomina dzisiaj 86-letni Bogdan.

Ostatecznie został skazany na sześć lat więzienia za sześć dni przynależności do tajnej organizacji, utworzonej przez młodzież z Katowic.

Ręce do góry!

Niewielu pozostało już wśród nas żołnierzy wyklętych, których dzień jest obchodzony 1 marca. Ciągle można jednak spotkać Ślązaków, których komuniści latami więzili na przykład za zwykłe ulotki.

Wincenty Bogdan Pyka jest krojcokiem – jego ojciec był Hanysem, a matka Kresowianką. Urodził się w 1930 r. w Kołomyi na Kresach, gdzie stacjonował jego tata, zawodowy wojskowy. Do Świętochłowic przeprowadzili się po wojnie. Chłopak zaczął naukę w Gimnazjum im. Mickiewicza w Katowicach.

Już w 1947 r. kumple z harcerstwa zaproponowali mu wstąpienie do nielegalnej organizacji. Odmówił. – Byłem jakiś niezdecydowany. Dopiero rok później rodzinna krew się we mnie odezwała i wtedy już zgłosiłem akces – wspomina.

Nastolatkowie nadali swojej organizacji nazwę „Polska Tajna Armia Wyzwoleńczo-Demokratyczna”. – Byli wśród nas Kresowiacy i Ślązacy – mówi Bogdan.

Na 30 członków organizacji mieli zaledwie dwie sztuki broni. Udało się im jednak zdobyć powielacz. Wydrukowali na nim partię ulotek. – W sobotę 18 września 1948 roku mieliśmy je rozklejać. Po lekcjach wróciłem do domu, zjadłem obiad i wróciłem do Katowic. Z kolegą Jankiem Arciszewskim, który mieszkał na Sokolskiej, poszliśmy do naszego dowódcy na Gliwicką 2/5, na drugie piętro – relacjonuje Bogdan. – Idziemy sobie, żartujemy. Na miejscu słyszymy takie otwieranie drzwi z wielu zamków. Słyszymy: „Zapraszamy”. Patrzymy, w mieszkaniu jakieś typy ponure. Pomyśleliśmy, że to pewnie nasi koledzy z konspiracji... W pokoju siedziała zapłakana siostra naszego dowódcy. Pytamy ją: „Wandziu, jest Bolek?”. A na to tamci: „Ręce do góry! Jesteśmy z Urzędu Bezpieczeństwa!”.

Żart Wandzi

Chłopcy trafili do okrytego ponurą sławą budynku na Powstańców 31, gdzie w czasie wojny urzędowało gestapo, a po wojnie UB. – Jak się nazywasz? – zapytał ubek. – Pyka – odpowiedział Bogdan. – Nie bądź taki cwany, mów, jak się naprawdę nazywasz! – warknął przesłuchujący. – Wtedy się zorientowałem, że nie ma mnie w spisie organizacji. I już wiedziałem, co mam gadać. Wydumałem sobie legendę, że udział zaproponował mi Jurek Piotrowski, czyli nasz drużynowy i wiceszef organizacji. Ale ponieważ to jest znany kpiarz, to nie wiedziałem, czy mówi poważnie, więc dałem mu wymijającą odpowiedź – wspomina. O znalezionych przy nim dwóch ulotkach mówił ubekom, że miał je tylko po to, żeby się z nimi zapoznać.

Dwudziestu chłopców spało pokotem w jednej z cel siedziby UB. Wkrótce zostali przeniesieni do aresztu na Mikołowską.

Tymczasem o tym, co dzieje się z Bogdanem, próbowali dowiedzieć się bliscy. Dziadek po kądzieli, Wincenty Onysymów, przedwojenny nauczyciel gimnazjum w Kołomyi, mieszkał wtedy w maleńkim lokum przy Warszawskiej 69 w Katowicach. Kiedy usłyszał, w co wpakował się wnuk, skomentował: – Jego dziadek siedział za Polskę, jego ojciec siedział za Polskę. Normalka.

Dziadek Wincenty nie mówił o sobie, ale o drugim dziadku Bogdana, który nazywał się Jan Pyka i na początku XX wieku siedział w niemieckim więzieniu w Neuen-gamme. Trafił tam za organizowanie górniczych strajków w Zabrzu. Był później oficerem Wojska Polskiego w wojnie polsko-bolszewickiej i dowódcą okręgu zabrzańskiego w III powstaniu śląskim; dziś w Zabrzu jest ulica jego imienia. Ojciec Bogdana – Józef – walczył z kolei w powstaniu wielkopolskim i w II powstaniu śląskim, a w czasie II wojny światowej siedział w niemieckim oflagu.

UB wysłało do sądu wniosek, ile lat więzienia powinni dostać poszczególni chłopcy. Ta niezwykła instrukcja zachowała się w archiwum IPN. Przy nazwisku Bogdana ubecy wpisali 5 lat. Sąd z własnej inicjatywy dodał mu jednak rok więcej, choć dowodów przeciwko niemu brakowało. Może ukarał go za hardość?

Nastolatek trafił do ciężkiego więzienia we Wronkach, a potem w Potulicach, gdzie było już lżej. Aż wreszcie w Boże Ciało 1951 roku został wysłany do Progresywnego Więzienia dla Młodocianych w Jaworznie.

Tymczasem na Śląsku przyjaciele trzydziestu skazanych wciąż o nich pamiętali. Na wizyty do więzienia przyjeżdżały ich dziewczyny.

Wandzia, siostra Bolka Króla, ich dowódcy, bawiła się pewnego razu na zabawie w gimnazjum Mickiewicza. Na takie zabawy przychodzili też ludzie z zewnątrz. – Był tam też jeden ubek, który zajmował się naszą grupą. Chciał sobie z Wandzi zażartować, więc zapytał: „Co u Bolka?”. Na to Wandzia: „A dziękuję, przedwczoraj wrócił do domu”. Ubek natychmiast opuścił zabawę i poleciał to sprawdzić, bo pomyślał, że Bolek uciekł z więzienia – śmieje się Bogdan.

Druty pod napięciem

W więzieniu dla młodocianych w Jaworznie było lżej niż wcześniej, za to chłopcy głodowali. Mur oddzielający zakład od miasta przesłaniał druty dawnego niemieckiego obozu koncentracyjnego. Były pod napięciem. Władze PRL-u zgromadziły tu wrogów ustroju poniżej 21. roku życia.

Przez obóz przeszło około 15 tys. młodych. Pomiędzy młodymi więźniami politycznymi siedzieli też więźniowie kryminalni. Władze chciały ich jeszcze przekonać do komunizmu. Zazwyczaj to się nie udawało, bo przygniatająca większość chłopaków trzymała sztamę przeciwko władzom – nawet polityczni z kryminalnymi. Choć, oczywiście, trzeba było uważać też na ubeckie wtyki. Siedział z nimi m.in. Florek z Dąbrowy Górniczej, dawny funkcjonariusz UB, wyrzucony stamtąd za zbytni sadyzm: tak straszliwie torturował kobietę, że zmarła. Naczelnikiem tego więzienia był wtedy Salomon Morel, sławny kat Ślązaków w obozie w Świętochłowicach-Zgodzie, którym kierował zaraz po wojnie.

W swetrze pod prysznic?

Przed obchodami komunistycznego święta Manifestu Lipcowego 22 lipca 1952 r. władze obozu zamierzały niektórych więźniów wyróżnić, a innych – których podejrzewały o niepoprawny stosunek do władzy ludowej – pognębić. Bogdan znalazł się w tej drugiej grupie.

Strażnik zaprowadził go do naczelnika Morela. – W której ręce trzyma się czapkę?! – przywitał go naczelnik. – W lewej – odpowiedział chłopak, bo akurat w tej ją trzymał. – Nie, bo w prawej! – wrzasnął Salomon Morel. – Regulamin tego nie precyzuje – odpowiedział spokojnie chłopak.

Naczelnikowi towarzyszyli dwaj „smutni panowie” z UB. Jeden z nich zaczął wtedy referować, że Pyka źle pracuje, a nawijane przez niego silniki zaraz się palą. – Jak to: przecież ja w życiu nawinąłem tylko jeden silnik, który do dzisiaj działa – zaprotestował Bogdan. Nastąpiła chwila konsternacji, po której do rozmowy włączył się wychowawca, Piątkowski. – Powiedział, że jestem dziedzicznie obciążony, bo mój ojciec był sanacyjnym oficerem i służył Piłsudskiemu. A wtedy Morel zawyrokował: 36 godzin karceru – wspomina.

Kiedy Bogdan i kilku jego kolegów byli prowadzeni do karceru, koledzy odprowadzili ich aż do kraty (bo w dzień w tym więzieniu można było chodzić po korytarzu). Zrobili im owację. Pomysł Morela, żeby chłopców skłócić przez rozdzielenie kar i nagród, nie udał się.

Strażnik o nazwisku Kwadrans, porządny człowiek, wprowadzając Bogdana do karceru, żachnął się, bo podłoga była zalana wodą kapiącą z rur, a prycza mokra i zapleśniała. Chłopak zdjął onuce, zanim przemokły, i włożył je sobie pod bluzę na plecach, żeby chronić nerki. Do rana chodził, brodząc w wodzie.

Wtedy zwolniła się w karcerze lepsza cela, a strażnik Kwadrans zaraz go do niej przeniósł. – Przesiedziałem w karcerze nie 36, ale 48 godzin. Jak wyszedłem, kolega Rysiek wyciągnął do mnie rękę i mówi: „Przepraszam cię. Zmusili mnie, żebym napisał na ciebie donos” – wspomina pan Bogdan. Podkreśla, że do dziś bardzo ceni gest Ryszarda. Chłopcy byli poddawani ogromnej presji, więc absolutnie nie można mieć do nikogo pretensji o chwilowe załamanie. Zwłaszcza jeśli ten ktoś odważnie się do tego przyznał. – W aktach z IPN-u znalazłem na siebie sporo innych donosów. Zwykle były kompletnie wyssane z palca – komentuje.

W styczniu 1953 r. został wezwany z warsztatu do administracji. Usłyszał tam od dwóch ubeków, że wyjdzie na wolność w ramach amnestii, ale powinien odwdzięczyć się ludowej ojczyźnie, jeśli chce dalej się uczyć i pracować. Zdał sobie sprawę, że to próba werbunku. Śmiało patrzył w oczy ubekowi, choć ten siedział na tle jasnego okna. – W pewnym momencie miałem już wrażenie, że pokój zaczyna kołysać się na boki. Ale wytrwałem i to on spuścił wzrok – wspomina.

Drugi z ubeków, widząc, że chłopak nie daje się przekonać, zamachnął się na niego. W odruchu obronnym Bogdan położył rękę na ciężkim śrubokręcie ślusarskim, widocznym na udzie przez kieszeń kombinezonu. Ubek odskoczył. – Wtedy dali spokój. Kazali tylko podpisać oświadczenie, że będę milczał na temat tego spotkania, i wyrzucili – mówi.

Chorąży Wiesław Wójcik z UB zanotował po jego wyjściu: „Typ zdecydowanego wroga Polski Ludowej” i „Typ człowieka nie nadającego się do współpracy z Organami Bezpieczeństwa”. Później jeszcze „wychowawca”, starszy sierżant Stanisław Nowicki, napisał na temat chłopaka notatkę o tytule… „Harakterystyka”. „Stosunki koleżeńskie utrzymywał z elementem wrogo wypowiadającym się wobec Polski Ludowej. (..) Jest to typ człowieka twardy i bardzo skryty”.

Po wyjściu na wolność w 1953 r. miał trudności ze znalezieniem pracy, ale w końcu to się udało. Poszedł wyrobić dowód osobisty. Wpisano mu do niego pierwsze imię, zgodnie z metryką urodzenia – Wincenty. A ponieważ w więzieniu siedział jako Bogusław, to – jak się później okazało – zniknął służbom z oczu. Zdał maturę. Najdłużej pracował w Przedsiębiorstwie Budowy Szybów w Bytomiu.

W 1996 r. prokuratura postawiła Salomonowi Morelowi zarzuty, w tym ludobójstwa. Dawny naczelnik uciekł wtedy do Izraela, gdzie żył do 2007 r., pobierając z Polski wysoką emeryturę. – W 2001 r. Morel był jednak widziany pod swoim mieszkaniem na Wita Stwosza w Katowicach. Dzwoniłem z tym na policję i do prokuratora, ale widać nie chcieli go złapać – uważa Bogdan.

Koledzy z organizacji nie dali się przerobić na komunistów: pozostali niezależnie myślącymi ludźmi. – W rocznicę naszego aresztowania zawsze się spotykaliśmy. Pośpiewaliśmy sobie, pośmialiśmy się. Wspominaliśmy więzienne anegdoty. Na przykład tę o jednym z nas, Jurku Kowalskim, który był bardzo owłosiony. Kiedy nas zaprowadzili pod prysznic, klawisz na niego wrzasnął: „Coś ty, s..., w swetrze pod prysznic?!”.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.