Druga miłość wśród fiordów

Aleksandra Pietryga

publikacja 21.09.2015 16:00

Łukasz: W Norwegii nieustannie utwierdza się ludzi w przekonaniu, że wszystko jest dobrze, że jesteśmy bezpieczni. Ewa: Daliśmy sobie wmówić, że poza granicami Polski jest lepiej. Jest to kłamstwo, a my pozwoliliśmy, żeby się w nas zakorzeniło.

Druga miłość wśród fiordów Ewa i Łukasz Gwiżdż w Norwegii na lodowcu Archiwum prywatne

Łukasz pochodzi z województwa świętokrzyskiego, Ewa z Żor. Poznali się na ślubie jego siostry i jej wujka. Oboje byli świadkami. – Nie planowaliśmy się później spotykać – opowiada Łukasz. – To rodzina koniecznie chciała nas zeswatać.

Ewa, która początkowo trochę się wzbraniała, w końcu uległa. Zaczęli się spotykać. Przyszły żniwa, które dziewczyna spędziła u Łukasza na gospodarstwie. Zaimponowała mu, kiedy po raz pierwszy w swoim życiu ciężko pracowała w polu. Choć cena była wysoka. Z powodu alergii prawie dusiła się w nocy. – A moje serce zostało już całkowicie podbite, kiedy zobaczyłam Łukasza, jadącego na zielonym traktorze – śmieje się.

Łukasz oświadczył się Ewie. Dla niej zostawił gospodarstwo, które odziedziczył po rodzicach i zdecydował się zamieszkać na Śląsku. – Miłość do ziemi przegrała z miłością do Ewy – przyznaje.

Młodzi marzyli o własnym domu. Nie chcieli jednak pakować się w pożyczki, kredyty. Dlatego zdecydowali się wyjechać zagranicę i tam rozpocząć pracę. Ewa ma wykształcenie pedagogiczne. Zaczęła przeglądać oferty pracy za granicą. – Wysłałam tylko jedno CV. Znalazłam ogłoszenie z biura pośrednictwa pracy, że poszukiwane są osoby do pracy w przedszkolu w Norwegii. Zaproszono mnie na rozmowę kwalifikacyjną i zostałam przyjęta. 

Dzień ma cztery godziny

Ewa rozpoczęła kurs języka norweskiego, bardzo intensywny i trudny, ale dający świetne efekty. Po trzech miesiącach nauki, kilka miesięcy po ślubie, młodzi wyjechali razem do Bergen, a trzy dni później Ewa pracowała już w norweskim przedszkolu. – To było wielkie wydarzenie w tamtym kraju - wspomina. – Pedagodzy z Polski przyjechali do Norwegii, w ciągu trzech miesięcy nauczyli się norweskiego i pracują z norweskimi dziećmi. Pisały o nas gazety. Do przedszkola, w którym pracowałam, po dwóch tygodniach przyjechała ogólnokrajowa telewizja i zostałam zmobilizowana do udzielenia wywiadu… w języku norweskim.

Początkowo trudno było żyć w nowym kraju. Łukasz przyjechał z Ewą, ale nie miał pracy. Nie znał języka angielskiego ani norweskiego. Dopiero po czterech miesiącach znalazł pracę, jako dekarz w norweskiej firmie. Spędził siedem kolejnych lat, aż do powrotu do Polski, na dachach, na rusztowaniach.

Trudności w adaptacji wzmagały warunki atmosferyczne, panujące w Norwegii. – Wyjechaliśmy jesienią. Można powiedzieć, że w najgorszym okresie klimatycznym – tłumaczy Łukasz. – Ciągle pada deszcz. Dzień ma cztery godziny. W ciągu pozostałych panuje półmrok, albo całkowita ciemność. Brakuje światła. Jest godzina 14, a człowiek ma wrażenie, że zachodzi słońce. To wszystko nie ułatwiało nam startu w nowym kraju. 

Norweg znaczy szczęśliwy

Dodatkową trudność sprawiało zetknięcie się z całkowicie nową i odmienną od polskiej kulturą i mentalnością, innym systemem pracy i wartości. – W Norwegii absolutnie na pierwszym miejscu jest człowiek. Nie Bóg – mówi Ewa – Norwedzy uważają, że są najlepszym i najszczęśliwszym narodem na świecie, bo mają pieniądze. – Tego nam Polakom w sumie trochę brakuje – dodaje Łukasz. 

Norwedzy są niezwykle dumni, ze swojej narodowości. Manifestują to na wszystkie możliwe sposoby. Hucznie obchodzą na przykład święta narodowe. Ubierają się wtedy w tradycyjne stroje ludowe, tak zwane bunady, które są niezwykle drogie (osiągają niebagatelne ceny kilkudziesięciu tysięcy koron). Całymi rodzinami wychodzą na ulice, maszerują w barwnych pochodach. Nigdy nie dochodzi wtedy do żadnych zamieszek, bójek, palenia instalacji i tak dalej. Nie trzeba nawet specjalnie angażować policji.

Patriotyzm Norwegów ujawnia się nawet w handlu. Na półkach w hipermarketach trudno znaleźć zagraniczne towary. Konsumenci zgadzają się, żeby asortyment był węższy, ale za to rodzimy. Wspierają i chronią swój własny rynek. – Pod względem ekonomicznym życie w Norwegii jest na pewno dużo łatwiejsze – przyznaje Łukasz. – Nie ma lęku o zatrudnienie, o to czy wystarczy pieniędzy do końca miesiąca. Opieka socjalna jest na tyle dobra, że nikt nie boi się jak wykarmi swoją rodzinę w razie ewentualnej utraty pracy. Zasiłek dla bezrobotnych wynosi 60 procent średnich zarobków i jest przyznawany na dwa lata. A w ciągu dwóch lat znalezienie pracy w tym kraju nie stanowi żadnego problemu. 

– Na zewnątrz Norwedzy są stale zadowoleni – twierdzi Ewa. – Nigdy nie narzekają. W pracy nigdy nie usłyszałam słowa krytyki co do mnie czy zaangażowania innych osób. Wydaje się, że opuszczając mury własnego domu Norwedzy nakładają maski. Kiedy pytam: „Co u Ciebie?” zawsze słyszę: „Dziękuję, wszystko dobrze! Wszystko wspaniale!”. Norwedzy mówią tylko o tym, co jest dobre, pozytywne, co daje im radość. Nigdy nie przyznają, że nie są szczęśliwi, bo jest im z tego powodu wstyd. W rozmowie nie poruszają trudnych spraw, nie mówią o problemach. To temat tabu. 

Nawet norweskie media, radio, telewizja kreują pozytywny obraz świata. Łukasz uważa, że norweskie programy, seriale dla Polaków są nudne. Tam się nic nie dzieje. – Nasi norwescy znajomi oglądają w telewizji obrady polskiego Sejmu. Naprawdę – śmieje się Ewa. – Bo widzą, że tam dzieją się jakieś ciekawe rzeczy. Chociaż nie rozumieją języka polskiego. 

Depresja szczęśliwych ludzi

Sztucznie tłumione uczucia, negatywne emocje, znajdują swoje ujście w depresjach. Jeden na pięciu młodych ludzi w wieku 16-30 lat korzysta w Norwegii z pomocy psychologa lub psychiatry. A jednocześnie czują, że nie mają prawa do depresji w tym najbogatszym i najszczęśliwszym państwie świata. – Jest duży odsetek samobójstw – mówi Łukasz. –  Ale o tym też się nie mówi. Mam takie poczucie, że w Norwegii nieustannie utwierdza się ludzi w przekonaniu, że u nas wszystko jest dobrze, że my jesteśmy bezpieczni. Nawet, jeśli gdzieś na świecie dzieje się źle, nawet jeśli na Ukrainie jest wojna, to ona toczy się daleko. W mediach podaje się szczątkowe informacje o tych wydarzeniach, żeby nie psuć idyllicznego obrazu.

Ewa i Łukasz mieszkali już w Norwegii w 2011 roku, gdy doszło do słynnej masakry na wyspie Utøya. 32-letni Anders Behring Breivik, ubrany w policyjny mundur, otworzył ogień do ludzi zgromadzonych na zjeździe młodzieżówki Partii Pracy. Zginęło wtedy 69 osób, a 110 zostało rannych. – To był szok dla Norwegów – przypomina sobie Łukasz. – Oni sami nie potrafili uwierzyć, że coś takiego mogło mieć miejsce i w dodatku zrobił to jeden z nich. Gdyby to jeszcze był jakiś imigrant. Ale nie! Norweg wdziera się na wyspę i przez półtorej godziny strzela do ludzi, jak do kaczek. – To była żałoba narodowa. Tak, o tym się wtedy mówiło – przyznaje Ewa. – Nawet do przedszkoli dotarła instrukcja, jak rozmawiać o tym z dziećmi.

Smutek w Norwegii jest uważany za stan nienaturalny. Dlatego nauczyciele w przedszkolu czy w szkole reagują ze wzmożoną czujnością, kiedy dziecko przychodzi smutne. – Norweskie dzieci mają o wiele więcej swobody niż polskie – twierdzi Ewa. – Nawet jeśli rodzice czy nauczyciele stawiają dziecku jakieś granice, cały czas z nim rozmawiają, tłumaczą i doprowadzają do tego, że młody człowiek ostatecznie sam podejmuje właściwą decyzję. Dziecko uczy się samo decydować o sobie już na bardzo wczesnym etapie życia i rozwoju. Jest wspierane we wszystkich podejmowanych przez siebie działaniach. Ale to ono podejmuje decyzję w jakim chce iść kierunku, czy chce się uczyć czy nie. Rodzicom wręcz zabrania się zmuszać czy mobilizować dziecko do nauki. W moim odczuciu, wiele osób w Norwegii mogłoby pełniej wykorzystać swoje możliwości, gdyby w odpowiednim momencie ktoś je popchnął do przodu, zachęcił do pracy. To pewnie między innymi dlatego Polacy są niezwykle cenieni w Norwegii, jako pracownicy, bo od najmłodszych lat są uczeni pracowitości, obowiązkowości, kreatywności. Naprawdę, wiele razy doświadczałam, jak Norwedzy dziwili się naszemu zaangażowaniu w pracę, a dla nas było to czymś zupełnie normalnym, czego uczyliśmy się od najmłodszych lat w Polsce. Kiedy rozpoczęłam pracę w norweskim przedszkolu byłam prawie noszona na rękach – śmieje się. – Wszyscy mówili: „Niesamowite. Masz wyższe wykształcenie!”. Zaledwie 20 procent społeczeństwa w Norwegii posiada wykształcenie wyższe. Tylko z tego tytułu już na starcie miałam wysokie zarobki.

Bóg wzywa z Polski

W pewnym momencie Ewie i Łukaszowi zaczęło się bardzo dobrze układać w nowym kraju. Zwłaszcza pod względem finansowym. Pomimo początkowych planów powrotu do Polski po trzech latach, pojawiła się pokusa, żeby zostać w Norwegii na stałe. – Ale Pan Bóg nas wołał i przynaglał, żeby jednak wrócić – mówią. – To chyba ta tęsknota za Nim, za życiem wśród ludzi, dla których On jest najważniejszy, prowadził nas w kierunku Polski. Jesteśmy małżeństwem niepłodnym i bardzo chcielibyśmy adoptować dzieci. I to jest kolejny powód, dla którego zdecydowaliśmy się na powrót do kraju – tłumaczą. – Po tylu latach życia w bardzo bogatym kraju, przekonałam się, że pieniądze nie są najważniejsze na świecie, nie dają pełni szczęścia – mówi Ewa. – Tam też na nowo i jeszcze bardziej pokochałam Polskę, zatęskniłam za nią. Zrozumiałam, co tak naprawdę mamy u siebie, że możemy być naprawdę dumni z bycia Polakami. Mam wrażenie, że jako naród daliśmy sobie wmówić, że poza granicami Polski jest lepiej. Jest to kłamstwo, a my pozwoliliśmy, żeby się w nas zakorzeniło.

Ewa i Łukasz twierdzą, że wysoki status materialny Norwegów, poczucie finansowego bezpieczeństwa, sprawiło, że poczuli się samowystarczalni, zapomnieli o wyższych wartościach i wydaje im się, że niczego więcej nie potrzebują, zwłaszcza Boga. – Chcielibyśmy, żeby nasze dzieci wychowywały się w Polsce – dzielą się małżonkowie. – W Norwegii trudniej jest przekazać wartości chrześcijańskie, które nam są bliskie; one się już zatraciły. To, co dla nas osobiście jest złym zjawiskiem: rozwód, aborcja, życie w wolnych związkach, w Norwegii jest czymś zupełnie naturalnym. Zatarła się granica pomiędzy dobrem a złem. 

Ewie i Łukaszowi bardzo brakowało wspólnoty. Polacy w Norwegii są rozproszeni. Rzadko odwiedzają się nawzajem i mocno tęsknią. To głównie kościół integruje Polonię i najczęściej jest miejscem spotkań, poznawania nowych osób, udzielania sobie wzajemnej pomocy. Gwiżdżowie znaleźli katolicką parafię w Bergen. – Zaczęliśmy regularnie uczęszczać na Eucharystię w tym kościele, a po Mszy spotykaliśmy się z innymi Polakami na kawie – opowiada Łukasz. – Powstała grupa, która razem się modli, rozważa słowo Boże, spotyka i nawzajem sobie pomaga.

– Wiele osób przyznaje, że w Norwegii się nawróciło – dodaje Ewa. – Wyjechali z Polski, jako osoby średnio wierzące, albo byli takimi katolikami „z metryki”. Tęsknota za krajem, za rodakami sprawiła, że zaczęli szukać czegoś więcej, regularnie uczęszczać do polskiego kościoła i tam doświadczyli żywej wiary, relacji z Bogiem i wspólnoty Kościoła.

– W Norwegii zacząłem się otwierać na Ducha Świętego, na Jego dary. Stał się dla mnie realną Osobą – dzieli się Łukasz. – Wychowałem się w rodzinie katolickiej, miałem wierzących rodziców. Ale kiedy byłem w liceum przeżyłem kryzys wiary. Miałem moment buntu wobec Kościoła i oddaliłem się mocno od Pana Boga. Przestałem chodzić do kościoła. Po kilku latach zaczęło mi czegoś brakować. I wtedy poznałem Ewę. Ona ponownie przyprowadziła mnie do Boga. W pewnym momencie Jezus stanął na mojej drodze i nasza przyjaźń trwa. Czuję Jego obecność, doświadczam Jego błogosławieństwa.

Pistolet przy głowie

Ewa po studiach wyjechała z ramienia salezjańskiego wolontariatu misyjnego do Afryki. Spędziła rok w Kenii, pracując wśród dzieci ulicy. – Zachęcił mnie do tego mój wujek, który jest salezjaninem i już od ponad 25 lat pracuje w Afryce – opowiada Ewa. – To był niezwykle cenny duchowo czas. To była czysta Ewangelia. Doświadczałam na sobie wypełniania się obietnic Jezusa, kiedy mówił, że będziemy stąpać po wężach i żmijach, pić truciznę i nic nam nie zaszkodzi. Spotkałam na nowo Boga, choć zupełnie inaczej, niż dotąd. 

Tereny, na których pracowała Ewa słyną z dużej przestępczości. – Ciągle dochodziły do nas głosy o napaściach, rabunkach, włamaniach, pobiciach, a nawet morderstwach – wspomina. – Nagle dowiaduję się, że młody człowiek, z którym niedawno rozmawiałam został zabity. To doświadczenie śmierci w Afryce było bardzo doświadczalne. Pewnego wieczoru szłam z kolegą z Austrii do seminarium salezjańskiego. Wybraliśmy drogę na skróty, o której właściwie wiedzieliśmy, że jest niebezpieczna, ale do tej pory nie zdawaliśmy sobie sprawy, że w Afryce niebezpieczne znaczy NIEBEZPIECZNE – śmieje się. – Nagle naprzeciwko nas stanęło czterech mężczyzn i wyciągnęło broń. Jeden z nich przyłożył mi pistolet do głowy.

Teraz wiem, że naprawdę mogliśmy zginąć. Na tej drodze zdarzały się już przypadki morderstwa. Napastnicy zażądali, żebyśmy oddali im wszystko, co mamy przy sobie. Między innymi srebrny różaniec, który nosiłam na palcu. Wypuścili nas, grożąc, że strzelą, jeśli tylko się odwrócimy. Kiedy odchodziliśmy, mój przyjaciel brawurowo odwrócił się i zawołał: „Oddajcie jej ten różaniec!”. I wyobraźcie sobie, oddali! Jeden z nich rzucił mi różaniec i krzyknął: Pray for me! Módl się za mnie…