Pochowałem ci ojca

Przemysław Kucharczak

|

Gość Katowicki 13/2015

publikacja 26.03.2015 00:00

Deportowany. Ta rozmowa była zdumiewająca. Sędziwy Ignacy Serwotka, który w 1945 r. przeżył wywózkę Ślązaków na Wschód, zaczął przypadkową pogawędkę ze stojącym przy płocie gospodarzem w Rybniku-Stodołach.

 Ignacy Serwotka z synem Janem Ignacy Serwotka z synem Janem
Przemysław Kucharczak /Foto Gość

Działo się to koło restauracji, w czasie rodzinnej imprezy z okazji 18. urodzin wnuczki Ignacego. Starszemu mężczyźnie trudno było długo usiedzieć, więc wyszedł na spacer.

– Ojciec bardzo długo jednak nie wracał, aż zaczęliśmy się martwić – wspomina Jan Serwotka, syn Ignacego.

Okazało się, że starszy człowiek przeszedł tylko kilkadziesiąt metrów w stronę Zalewu Rybnickiego. Przystanął przy stojącym obok drogi domu. Zauważył na nim tablicę z informacją, że tutaj wakacje spędzał młody ksiądz Karol Wojtyła. Na podwórku akurat był gospodarz, więc Ignacy nawiązał z nim pogawędkę. Zaczęli od ojca świętego. Gospodarz mimochodem wspomniał, że po wojnie, kiedy odwiedzał ich papież, chowali się bez ojca, bo ten z tysiącami innych Ślązaków był „w Rusach”.

„A jak się nazywał?” – zainteresował się Ignacy.

„Piecha” – odpowiedział gospodarz.

„Ale jaki Piecha?” – dopytywał starszy pan. Dowiedział się, że chodzi o Pawła Piechę. Zadał jeszcze kilka dodatkowych pytań, a potem oświadczył: – „Ja z nim byłem w jednym obozie. Ja z nim mieszkałem w jednym baraku. Ja go pochowałem”.

Szczęśliwy dezerter

– Tamta rozmowa była jak zrządzenie losu, a raczej... ręka Boga – uważa Jan Serwotka, syn Ignacego. Było to jak odnalezienie igły w stogu siana, bo do niewolniczej pracy w 1945 r. Sowieci wywieźli gigantyczną rzeszę aż 50 tysięcy Ślązaków.

– Poza tym mieszkamy w Wodzisławiu, a żona wpadła na niespodziewany pomysł, żeby imprezę zrobić córce w Rybniku-Stodołach, kawałek od nas, „bo tam jest tak ładnie”. Grzegorz Piecha, gospodarz domu, w którym nocował przyszły papież, też mógł być wtedy w kościele, oglądać telewizor, a jednak był na zewnątrz. I miał nie tylko chęć, ale i czas, żeby pogadać z nieznajomym – wylicza.

Grzegorz Piecha i jego mieszkający w Raciborzu brat Konrad dzięki temu dowiedzieli się o losie swojego ojca i jego ostatnich chwilach. O tym, że ojciec uplótł tam sobie różaniec ze sznurka i dużo na nim się modlił. Podobno czuł, że już do swojej żony i dzieci nie uda mu się wrócić.

Ignacy Serwotka pochodzi z Radlina, obecnej dzielnicy Wodzisławia (tzw. Radlin II). W 1945 r. miał 17 lat. – W czasach PRL-u tata niewiele mówił o pobycie na Wschodzie. Przed wypuszczeniem Sowieci mu powiedzieli, że jak coś powie, to się dowiedzą i on do nich wróci... Ale raz, kiedy miałem 10 lat, w czasie zwiedzania obozu w Auschwitz oglądaliśmy wielkość racji żywnościowych tamtejszych więźniów. Tata skomentował wtedy: „A myśmy dostawali mniej”. Byłem tym zszokowany – wspomina Jan Serwotka.

To pan Jan opowiada nam o historii swojego ojca. Ignacy – mimo wieku wciąż wyprostowany jak struna i szczupły – czasem tylko coś doda, coś uściśli. Twierdzi, że na starość nie umie już poskładać swoich wspomnień w pełną opowieść. – Chopie złoty, to było sto lot tymu! Jo już mom 88 lot – tłumaczy wesoło.

Na sam koniec II wojny światowej Niemcy zdążyli wcielić Ignaca do Wehrmachtu, ale na zaledwie trzy miesiące. W styczniu pod Lubiążem na Dolnym Śląsku razem z kilkoma kolegami z Górnego Śląska zdezerterował. Chłopcy uciekli do Rosjan. Ci nie od razu, ale jednak uwierzyli, że mają do czynienia z Polakami. Wypuścili Ignacego i wydali mu dokument, który miał mu pozwolić na bezpieczny powrót do Radlina.

Chłopak dotarł jednak tylko do Golejowa, dzisiejszej dzielnicy Rybnika. Zatrzymał się u teściów swojej siostry. Trochę dalej na południe, m.in. w Radlinie, jeszcze trzymali się Niemcy.

Maszynista, ale wyciągowy

Kilka dni później Sowieci nakazali mężczyznom zgłosić się do pracy przy kopaniu umocnień, bo – rzekomo – istniała groźba niemieckiego kontrataku. Zgodnie ze „śląskim ordnungiem”, skoro kazali, Ignacy zgłosił się z kilkunastoma innymi mężczyznami. Sowieci kazali im przejść 10 km do Pilchowic. Eskortowało ich zaledwie dwóch sowieckich żołnierzy. Ślązacy szli rozluźnieni, czasem swobodnie wchodzili w las za potrzebą i sami wracali do kolumny. – Tata wspominał: „Gdybym wiedział, że idę na trzy lata, tobym łatwo uciekł” – mówi Jan Serwotka.

W Pilchowicach otoczyli ich jednak Sowieci z karabinami. Dobra atmosfera prysła, a zaskoczeni Ślązacy zostali brutalnie popędzeni do Rud. Tamtejszy pałac jeszcze nie był spalony przez Sowietów, którzy wpychali do piwnic kolejne setki Ślązaków. Nie zwracali uwagi, że nie ma już tam miejsca, a ludzie duszą się, stojąc w ścisku i głodzie przez kilka dni.

Potem był jeszcze wielki obóz w Łabędach pod Gliwicami. Enkawudziści ostro bili młodego chłopaka, żądając, by przyznał się, że jest Niemcem.

Ignac został jednak wychowany w miłości do Polski przez swoich rodziców, powstańców śląskich. Mama miała nawet stopień porucznika rezerwy. Odpowiadał więc uparcie, że jest Polakiem. Nic nie pomogło: i tak został wywieziony na Wschód.

Jechali przez dwa tygodnie. Pewnego razu wartownicy zaczęli wołać do stłoczonych po bydlęcych wagonach Ślązaków: „Maszynist! Maszynist!”. Zgłosił się, nieco zdziwiony, maszynista wyciągowy, który na Śląsku obsługiwał kopalnianą windę. Okazało się, że coś się stało maszyniście w ich lokomotywie i Sowieci kazali Ślązakowi poprowadzić pociąg. Górnik próbował nieudolnie ruszyć, pociąg zaczął szarpać. Po chwili Sowieci go zastrzelili.

Palenie zabija

Ignac trafił do Makiejewki w Donbasie. Pracował po 12 godzin. Najgorsze były jednak „nadgodziny”, kiedy ponownie wywoływano np. czterdziestu z nich na pięć godzin rozładunku wagonów ze zmrożonym węglem dla kombinatu koksochemicznego. – Na sen zostawały trzy godziny. A rano kilku następnych znów trzeba było przygotować do pochówku – mówi syn Ignacego.

Śmierć Pawła Piechy ze Stodół Ignac pamięta doskonale, bo byli wtedy sąsiadami z jednej pryczy. – Rano już nie żył. Był starszy ode mnie, miał koło czterdziestki – wspomina Ignacy.

On sam był raz bliski śmierci, kiedy zachorował na malarię. Gdy leżał nieprzytomny, ktoś ukradł mu koc. – A potem kierownictwo obozu groziło ojcu za to rozstrzelaniem. Wmawiali mu, że sam bezprawnie sprzedał koc, który był mieniem Związku Radzieckiego – mówi Jan. – Jednak zwykli Rosjanie i Ukraińcy byli dobrymi ludźmi. Tata, jak się nazywał twój majster? – pyta. Ignacy odpowiada: – Saprykin!

– No i ten Saprykin przyjaźnie doradzał tacie: „Ignatij, ty nie mów tych żartów, bo doniosą i będziesz miał kłopoty”. Czasem kierownictwo ogłaszało, że transport żywności znów nie dotarł i wszyscy mogą wyjść na żebry. I miejscowi często im pomagali – dodaje Jan.

Ignacy prawie zawsze coś użebrał, np. kolbę kukurydzy, bo był bardzo młody i budził litość. A przecież miejscowi sami wtedy, tuż po wojnie, głodowali. Na Wielkanoc Ignacy ustawiał się pod cerkwią w kolejce po chochlę mamałygi. Raz chciał go z tej kolejki wypchnąć miejscowy chłopak. Jego matka powstrzymała go jednak słowami: „Ty tu masz rodziców, a on tu nie ma nikogo. A zobacz, on też jest taki młody jak ty”.

Pomogło mu też to, że... nie palił. Przydział machorki wymieniał więc na jedzenie.

Na klęczkach w łagrze

Kiedyś, sami bardzo słabi, Ślązacy zaprowadzili kolegę do lekarki, dwa kilometry od łagru. „Pokaż język!” – poleciła. Chory nie zareagował. „Ja tiebia siejczas wytaszczu” – powiedziała, wyciągając mu język szczypcami. Zawyrokowała: „Symulant!”.

Ignac z kolegami byli załamani – także tym, że będą musieli taszczyć kolegę z powrotem. A na taki wydatek energetyczny mogło im już braknąć sił. Zanim skończyli negocjować z lekarką, ich kolega… umarł.

Ignacy twierdzi, że w pionie utrzymała go wiara i modlitwa. – Modliłech się codziennie przed spaniem. Zaczynołech na klęczkach, a większość modlitwy już na leżąco – wspomina.

Choć enkawudziści wrzeszczeli, że ma przyznać się do narodowości niemieckiej – bo „zdochniesz kak sobaka” – odpowiadał, że jest Polakiem, że matka jest powstańcem śląskim. Na to słyszał, że Polaków tu nie ma, tu tylko „faszysty”.

Kto podał narodowość niemiecką, mógł czasem korespondować z rodziną. – Myślałem, że nawet gdyby podał tę narodowość niemiecką, to przecież nic wielkiego by się nie stało. Ale on naprawdę tego nie zrobił. Po latach dostaliśmy dotyczące go dokumenty z Państwowej Archiwalnej Służby Rosji. Proszę zobaczyć: narodowość polska. A tu jeszcze zapis: „powód internowania nie jest podany” – pokazuje Jan Serwotka.

Sowieci zwolnili Ignacego po trzech latach. Wracał już z kolejnego obozu pod Odessą. W ankiecie sporządzonej w chwili wjazdu do Polski w rubryce: „Data wyjazdu z Polski, przyczyny”, urzędnicy wpisali mu: „1945, zwerbowany na roboty do ZSRR”.

Po powrocie pracował na kopalni „Anna” w Pszowie i kopalni „Jastrzębie”. Ma córkę i syna, czworo wnuków i prawnuczkę.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.