Jak to jest liczone?

Tomasz Rożek

publikacja 14.01.2015 09:12

Jak liczona jest rentowność kopalni? Można to robić na wiele różnych sposobów. Chciałbym się mylić, ale wszystko wskazuje na to, że autorzy obecnej "reformy" poszli po linii najmniejszego oporu.

Jak to jest liczone? Przeznaczona do likwidacji KWK "Sośnica Makoszowy" w Gliwicach Andrzej Grygiel /pap

Kompania Węglowa zatrudnia prawie 1000 osób zajmujących się księgowością. Tak, nie pomyliłem się. Prawie 1000! Fakt, księgowanie to skomplikowana sprawa. Fakt, kopalnia to duża firma. Fakt, materia, z jaką księgowi na kopalniach mają do czynienia, jest złożona. Ale mimo wszystko. Trzeba aż tysiąca? Wśród nich zapewne znalazłoby się wielu, którzy o różnych sposobach liczenia rentowności opowiedzieliby sporo. Nie, nie chodzi o manipulowanie. Chodzi o spoglądanie na ten sam problem z różnej perspektywy. Żeby nie komplikować, warto ten mechanizm wytłumaczyć na przykładzie jednej kopalni.

Kopalnia „Silesia” przez lata była nierentowna. Aż w końcu sprzedano ją czeskiemu przedsiębiorcy. Ten wprowadził reformy, znacząco odchudził administrację, wprowadził sześciodniowy tydzień pracy, zmniejszył zatrudnienie i sytuacja kopalni poprawiła się. Czy zakład stał się rentowny? W wielu mediach pojawia się taka informacja, ale ona nie pokazuje całej prawdy. Gdyby bowiem patrzeć na „Silesię” w oderwaniu od jej otoczenia, gdyby księgowi liczyli tylko, ile kopalnia kosztuje i ile właściciel na niej zarabia, okazałoby się, że ten zakład z ledwością wychodzi na zero. Często „Silesia” jest pod kreską. Ale to czeskiego właściciela nie przeraża. Z jego rachunków wynika bowiem, że utrzymywanie „Silesii”, a czasami dopłacanie do niej i tak się opłaca.

Jak to? To proste: konsorcjum, w którym kopalnia funkcjonuje, potrzebuje węgla. Ten można wydobyć w Czechach, ale tam z racji wyższych kosztów pracy węgiel jest droższy. Można węgiel oczywiście kupić w RPA czy Australii, ale - jak widać - właściciel „Silesii” woli mieć węgiel swój. Jego konsorcjum - jako całość - zarabia, także dzięki kopalni, która sama z siebie jest deficytowa. Podobna sytuacja w handlu czy produkcji to żadna nowość. Przecież w supermarketach wiele produktów sprzedaje się po cenie produkcji (dumping, czyli sprzedawanie poniżej kosztów produkcji, jest formalnie zabroniony). Cały supermarket zarabia jednak jako całość, bo kupujący do koszyków wkładają nie tylko produkty sprzedawane bez zysku. Identyczna sytuacja ma miejsce na stacjach benzynowych. Paliwo sprzedają albo bez zysku, albo z zyskiem minimalnym, takim, który absolutnie nie pozwoliłby utrzymać stacji i zapłacić pensji jej pracownikom. Zysk stacji jest na kawie, hot-dogach, chipsach czy napojach.

A wracając do kopalń: te nierentowne trzeba zamykać. O ile dobrze policzymy, co jest rentowne, a co przynosi straty. Kopalnia dostarcza węgla, a to jest produkt strategiczny z punktu widzenia państwa, a konkretnie energetyki, transportu czy wielu innych gałęzi przemysłu. Możliwa jest więc sytuacja, że choć sama kopalnia przynosi straty, opłaca się do niej dopłacać, bo - mając swój węgiel - zyski pojawiają się gdzie indziej.

Czy tak jest w Polsce? Nie mam bladego pojęcia. Dramat polega na tym, że chyba nikt, z rządem włącznie, w ten sposób na problem nie patrzy. Przecież - pozostając w energetycznych tematach - niewielu kwestionuje budowę gazoportu w Świnoujściu, choć gaz, jaki będzie stamtąd pochodził, jest droższy od tego, który moglibyśmy mieć z innych źródeł. Po co więc prowadzi się tę inwestycję? Bo ona nas uniezależnia od gazu ze Wschodu. A niezależność ma swoją cenę. Czy w przypadku węgla i śląskich kopalń ktoś patrzy na rentowność w takiej perspektywie?

Jest jeszcze coś. Kopalnia to nie tylko górnicy, to tysiące ludzi pracujących w setkach firm, które działają w otoczeniu kopalń. Te firmy płacą podatki (np. VAT), ludzie, którzy w nich pracują, płacą podatek dochodowy. W 2013 roku z branży górniczej do budżetu państwa trafiło ponad 7 mld złotych. Z podatków pośrednich i bezpośrednich z samych kopalń - 3 mld. Podatek dochodowy od osób fizycznych we wspomnianym roku wyniósł prawie 900 mln złotych. Z kolei podatku VAT firmy powiązane z górnictwem zapłaciły prawie 2 mld złotych. Trzeba pamiętać, że VAT na węgiel w Polsce jest najwyższy w całej Unii Europejskiej. W Polsce ta stawka wynosi 23 proc., a np. w Niemczech - 19 proc. Kwota podatku VAT za jedną tonę węgla w 2000 roku wyniosła ponad 35 złotych, a 13 lat później, w 2013 roku, już ponad 95 złotych.

Czy kopalnie są zatem rentowne czy nie? Napiszę to jeszcze raz. Nie wiem. Dramat polega na tym, że tego nie wie dzisiaj chyba nikt. Mimo wielu prób nie znalazłem dokumentów, raportów, które na sprawę spoglądałyby z szerszej perspektywy. Znajduję za to argumenty o wysokich płacach w górnictwie. Najczęściej uśredniane z całym zarządem. No i obowiązkowo podane w kwotach brutto. Dołowy górnik zarabia na rękę kilka tysięcy złotych. Dużo? Wszystko zależy od perspektywy. W kraju o tak dramatycznie wysokim bezrobociu jak Polska podawane kwoty mogą robić wrażenie. Proponuję jednak tym, którzy ochoczo komentują, spędzenie na dole w kopalni choć jednej szychty. Może się okazać, że kilka godzin wystarczy, by zmienić zdanie o wysokich zarobkach.

Nie chcę absolutnie napisać, że reforma górnictwa jest zbędna. Przeciwnie. Miała być zrobiona kilka lat temu. Wtedy, gdy zyski kopalń z powodu wysokiej ceny węgla były wysokie. Tylko w 2011 roku sama Kompania Węglowa wypracowała ponad 0,5 mld złotych zysków. Odprowadziła wtedy do budżetu państwa 80 mln podatku od dochodu. Tyle tylko, że wtedy ministrowie PO i PSL nie robili nic. Choć docierały do nich sygnały o konieczności reform, z lenistwa lub tchórzostwa woleli sprawy nie ruszać. Gdy po 2011 roku cena węgla zaczęła spadać, przez kolejne 4 lata udawali, że nic się nie dzieje. Przecież jeszcze kilka miesięcy temu premier Donald Tusk uspokajał. Mówił górnikom na Śląsku, że nie muszą się niczego obawiać. Że drastyczne kroki są bardziej kosztowne niż nicnierobienie. No, ale to było tuż przed wyborami do europarlamentu. Po dosłownie kilku tygodniach Donald Tusk był już prezydentem Europy i miał w poważaniu konsekwencje słów, które na Śląsku wypowiedział.

Problem odziedziczyła premier Ewa Kopacz. W swoim sejmowym exposé uspokajała, mówiła o świetlanej przyszłości górnictwa w Polsce, o ile połączy się je z energetyką. Z konsolidacji nic nie wyszło (czy ktoś w ogóle próbował?). Na konferencji z okazji 100 dni swojego rządu nagle oświadczyła, że będzie reforma, że będzie zamykanie (pardon - wygaszanie) kopalń. Gdzie są jakieś wyliczenia? Gdzie są jakieś analizy? Nie te na „tu i teraz”, tylko w perspektywie kilku, kilkunastu i kilkudziesięciu lat.

I na koniec jeszcze jedno. W nawiązaniu do zarobków i przywilejów górników. Te muszą zostać zreformowane. Tyle tylko, że one nigdy nie były źródłem problemów całego sektora. Źródłem było fatalne zarządzanie, związane w dużej mierze z patologicznym systemem powiązań państwowo-prywatnych w zarządach kopalń. Powiązań, w których pośrednio lub bezpośrednio palce maczają politycy. Przecież zarządy kopalń i spółek górniczych są kompletowane z nadania partyjnego, a nie z klucza, w którym kryterium są kompetencje. W wydrukowanym w „Gościu Niedzielnym” przed kilkoma miesiącami wywiadzie socjolog prof. Marek Szczepański mówił, że kluczowe dla górnictwa posady zajmuje cały czas ta sama grupa osób. Że ta personalna karuzela ma nie więcej niż 250 osób. Z powodu niekompetencji, a czasami intencjonalnej niegospodarności tej grupki, rząd bez - moim zdaniem - dogłębnych analiz chce zamknąć kopalnie, w wyniku czego na bruku wyląduje (licząc z firmami kooperującymi) kilkanaście tysięcy ludzi.

TAGI: