Święta, święta i po... prezentach

Piotr Drzyzga

Zwłaszcza po jednym. Pożartym błyskawicznie, choć nie był to żodyn maszkyt ze szekulady :)

Święta, święta i po... prezentach

Był to „Drach” Szczepana Twardocha, którego przeczytałem w ekspresowym tempie. W jeden poświąteczny weekend.

Książka w dużej mierze o Śląsku, z licznymi dialogami po Śląsku, ale przy tym bardzo uniwersalna. Przemijanie, niezliczone decyzje, które w życiu podejmujemy, błędy, które przy tym popełniamy, to na co mamy i nie mamy wpływu… – to właśnie o tym jest ta kunsztownie napisana i skonstruowana powieść, która w księgarniach powinna stać chyba na osobnej półce z napisem „literatura bardzo piękna”.

O tak, Twardoch utalentowanym prozaikiem jest. Tym bardziej cieszy, że postanowił akcję „Dracha” umieścić w śląskim pejzażu. Autor co prawda w wywiadach często protestuje przeciw szufladkowaniu (swoistemu regionalizowaniu) jego dzieła, ale jak to często bywa, twórca wie swoje, krytycy swoje, a czytelnicy jeszcze co innego z książek potrafią wyczytać.

Dla mnie „Drach” to swego rodzaju górnośląska epopeja, choć przedziwnie pokawałkowana i przemieszana. Przykładowo: zdarzenie które miało miejsce sto lat temu, wspominane jest przez osobę w latach ’60, gdy tymczasem żyjący współcześnie wnuk tej osoby, przypomina sobie co robił w połowie lat ’90 wraz ze swoim ojcem, który akurat... I tak bez końca (a właściwie „do końca” książki). Myśli, wspomnienia, plany, pomysły, urazy, żale… - wszystko tu się ze sobą splata i do jakiegoś stopnia łączy (wszak bohaterowie są ze sobą spokrewnieni i od pokoleń żyją na tym samym skrawku ziemi w okolicach Gliwic, Zabrza i Rybnika).

Sporo tu sensacyjnych zwrotów akcji, momentów wciągających, czyli wszystkiego tego, o czym po śląsku można powiedzieć, że jest gyszpan. Ale jest przecież także namysł nad śląskością, próba definiowania przez twardochowych bohaterów tego, co to znaczy być Ślązakiem.

Na ile jest się Niemcem? Na ile Polakiem? Czy to istotne, że „noszę w sobie ślady osad azjanickich, celtyckich i wandalskich”?. I kto je nosi? Ja? Ziemia po której stąpam? A może  biblijny Behemot? Żydowski tannin? „A taninn to je srogi drach. Wielki smok. Rozumisz?”. 

- Ja, no. Coś tam rozumia… - chciałoby się odpowiedzieć Twardochowi. Chociażby to, że kapitalnie wplótł tu arcyśląski, ezoteryczny wątek, kojarzący się głównie z twórczością malarzy-amatorów z grupy janowskiej. Że gdzieś tam w tle, raz po raz, pojawiają się refleksje  nad tym, o czym na Śląsku tak zażarcie ostatnio się dyskutuje. Bo czym, przykładowo, jest śląszczyzna? „U nich dōma gŏdo się pō naszymu. Po ślōnsku. Po wasserpolsku. Po polsku. Jak kto woli, w gazetach różnie ten rozmyty język nazywają, zależnie od politycznych potrzeb i kontekstu” – pisze Twardoch.

Pisze? Raczej rzuca. I pędzi dalej, snując swą zapierającą dech w piersiach opowieść. Co z tymi porozrzucanymi (porzuconymi?) wątkami zrobi czytelnik, zależy już tylko od niego.