Indiana Jones w miejskiej dżungli

Andrzej Macura

Po co są przepisy? Żeby ich przestrzegać? Święta racja. Bo na pewno nie po to, żeby jakoś sensownie porządkowały naszą rzeczywistość.

Indiana Jones w miejskiej dżungli

Ta smutna refleksja towarzyszy mi nieodmiennie od lat. Ostatnio także wtedy, gdy codziennie zmierzam samochodem do pracy. Z Rudy Śląskiej do Katowic. A potem w drugą stronę. Ile to? Licznik pokazuje 15 albo 17 kilometrów. W zależności od tego, którędy jadę. Drogi niby dobre. Ale człowiek czuje się momentami jak Indiana Jones eksplorujący jakieś podziemia dawno zaginionego miasta. Nie, nie o dziury chodzi czy fotoradary. O różne absurdalne rozwiązania. Zapewne zgodne z przepisami. Ale niemające nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem.

Przepraszam, do tego potrzebna jest cała opowieść. Rozpocząć powinna się w centrum Nowego Bytomia, dzielnicy Rudy, w której mieszkam.

Na początek omijam oczywiście pięcioramienne skrzyżowanie w samym centrum, wybierając drogę z trzema tzw. leżącymi policjantami. Dlaczego? Poczekać na zielone światło to bym mógł. Problem, że na skrzyżowaniu tym odbywa się nieustające polowanie z nagonką. Myśliwymi są kierowcy, nagonką ten, który światła poustawiał. A zwierzyną – piesi. Problem w tym, że kiedy skręcam na tym skrzyżowaniu w prawo, spodziewam się, że będę musiał przepuścić pieszych. A tu niespodzianka: stoją. Nie ruszają się. Zachęcony tym widokiem wjeżdżam na pasy. Ale ostrożnie! Światła mogą w każdej chwili się zmienić! A jak zielone, to zielone. Piesi wejdą na nie natychmiast, nawet gdyby mieli porozbijać sobie nosy o drzwi mojego samochodu. Wzrok kieruję więc w lewo, by zahamować natychmiast, gdy zauważę zmianę świateł. Ale wtedy gorzej widzę, co dzieje się po prawej. A to stamtąd wkroczyć może niebezpieczeństwo. Całe szczęście, że są tam jeszcze tory tramwajowe.

I to nie koniec pułapek na tym odcinku. Ze sto metrów dalej źle oświetlone nocą pasy, przed którymi lepiej zwolnić do 20. Zwłaszcza kiedy coś jedzie z naprzeciwka, pieszego naprawdę na nich nie widać. Dalej przystanki, następne pasy... Nie, stanowczo lepiej ten odcinek omijać. A dalej?

O zatłoczonym skrzyżowaniu i z mało jasnych powodów wijącej się jak wąż drodze nie warto wspominać. A potem jest już Chebzie. Nowoczesne skrzyżowanie z inteligentnymi niby światłami. Zastanawiam się tylko, jak to jest, że zielone światło zapala się tym, którzy jadą prosto, a nie zapala się tym, którzy skręcają w prawo? Zaznaczam, wcale nie wtedy, gdy harmonię na skrzyżowaniu zakłóca tramwaj. Ale to i tak drobiazg w porównaniu z tym, co dzieje się, gdyby jechać z  drugiej strony. Tempa zmian świateł nie powstydziłaby się niejedna dyskoteka. Człowiek już zwolni, a tu zapala się zielone, więc noga na gaz, ale nic z tego, zanim dojedzie znów będzie czerwone...

Gdzie jestem? Na średnicowej. Zasadniczo super. Niedawno jednak, już w obrębie Świętochłowic, przystosowywano tamtejsze nieużytki pod jakąś inwestycję. Zajęto pobocze i jeden z trzech pasów. No i oczywiście ograniczenie. Nie byle jakie, 50 km/h. Zwężenie i ograniczenie stały sobie oczywiście ze dwa tygodnie po tym, jak ostatnie pojazdy zjechały z placu budowy. Pewnie dlatego, że robota jeszcze nie była odebrana – pomyślałem sobie. A że utrudniało to życie kierowcom? E, kto by się kierowcami przejmował. Mają jechać 50 i basta. Bo tak wymyśliliśmy.

Z dalszych rozmyślań wyrywa mnie przedkatowicki tłok. Od parunastu dni nieuchronnie zamieniający się w korek. Nie, nie przeszkadzają kolejne roboty obok drogi w Chorzowie. Trzy pasy są, ograniczenie niewielkie. To pewnie skutek robót prowadzonych od miesięcy na innych drogach. Wjazd od Brynowa – mocno utrudniony. Od Ligoty? Jeden wielki korek. Autostrada? Właśnie wymieniają asfalt. Nieprzejezdna też jest na tym odcinku w stronę Katowic ulica Gliwicka. Więc kto żyw, szuka wygodniejszego dojazdu do centrum.

Nie można po kolei? Najpierw skończyć jedną budowę, potem zabrać się za drugą? Zwłaszcza że te remonty trwają miesiącami. Widać nie. Są pieniądze, więc robić trzeba. Kierowcy jakoś sobie poradzą.

Na źle wyprofilowanym wiadukcie w Dębie wcale więc nie muszę zwalniać do 70. Jest dobrze, jak jadę 30. Może to i dobrze? Przecież z początku to chyba nie było dnia, w którym by ktoś tam z drogi nie wyleciał. Dzięki zwiększeniu ruchu całkiem bezpieczny wjeżdżam więc do centrum. I tylko modlę się, by w tunelu nie było kolejnej stłuczki, bo wtedy kaplica. Choćby całe Katowice miały stanąć, tunel jest zamykany.

Do korków na Goeppert-Mayer przywykłem. Ostatnio zresztą nie są już tak wielkie. Przy sądzie, za torami, skręcam w Andrzeja (świętego Boboli zresztą, ale jak Andrzeja, to mogę się pochwalić, że moja). Autobusy w zatoczkach i poza nimi, ludzie chodzący jak po „tatowym polu”, ale w sumie da się przejechać. Potem jeszcze tylko skrzyżowanie przy kościele garnizonowym. Żeby zobaczyć czy coś nie jedzie z lewej trzeba się mocno wychylić. Inaczej się nie da. No i można jechać, uważając na pieszych po drugiej stronie...

Ile zostało do redakcji? Nawet nie kilometr. Ale teraz zaczyna się najciekawsze. Przecież Kościuszki w remoncie. Nie mogę zrozumieć dlaczego rozkopuje się tam kolejne skrzyżowania, skoro jeszcze nie skończono remontu na tych, które rozkopano wcześniej. W pewnym momencie jedynym, którym dało się tu przejechać na odcinku do autostrady, był plac Miarki (bo koło kina Rialto, obok którego można by skręcić w lewo, był nakaz skrętu w prawo; specjalnie łaziłem tam i oglądałem). Nie da się inaczej? Pamiętam, że kiedy budowano tunel pod rondem, korki, dawniej ciągnące się od Dębu, wyraźnie się zmniejszyły. Ale po 2004 roku specjaliści wyemigrowali. Pracują z pożytkiem dla innych krajów. Nam pozostało męczyć się z tymi o mentalności rodem z socjalizmu. Jak się drogę remontuje, to utrudnienia muszą być, nie?

Kluczę więc wąskimi uliczkami, przejeżdżając przez nieszczęsne skrzyżowanie Wita Stwosza z Ligonia. Po zwężeniu obu i przerobieniu na parkingi światła są tu potrzebne jak latem ciepła czapka. Ale zawsze były, to muszą być. Choć biedni piesi muszą się tam sporo naczekać, by przejść przez drogę o szerokości pięciu kroków (dosłownie!). No ale kto by się tam jakimiś pieszymi przejmował? Jak zapomną nacisnąć guzik (jakie to niehigieniczne!), to postoją sobie jeszcze dłużej. Ale mnie pozostało jeszcze tylko przecisnąć się ulicą Konckiego i już jestem w pracy.

Czepiam się? Oczywiście. Wyzłośliwiam? Jak najbardziej. Mam już jednak serdecznie dość gadania, że wszystkie te absurdy, z którymi spotykam się na drodze, to wyraz dalekowzrocznej mądrości różnej maści zarządców kierujących się równie mądrymi przepisami, w których chodzi o moje dobro i bezpieczeństwo, tylko ja, prostaczek, wszystkiego tego nie rozumiem. Tu nie chodzi ani o moje bezpieczeństwo, ani o bezpieczeństwo innych użytkowników dróg, ani tym bardziej o nasze dobro. A o co chodzi? Odpowiedź na to pytanie pozostawiam inteligencji Szanownych Czytelników. Ostatecznie mogę się mylić, nie?