Dziwne działanie efektu Tuska

Franciszek Kucharczak

Sondaże pokazują sukces, a wybory realizują klapę. To dobrze dla zwycięzców. Ale dla przegranych też.

Dziwne działanie efektu Tuska

Nie pomogła  wizyta Donalda Tuska w Rybniku, i to pomimo, że roztaczał wokół siebie świeżą glorię nowej wersji van Rompuya. Kandydat PO przepadł, zwyciężyła kandydatka PiS Izabela Kloc. To oczywiście głęboko niesłuszny wynik, ale, jak sugeruje wielki rybnicki przegrany, poseł PO Marek Krząkała, to z powodu niskiej frekwencji. Bo elektorat PiS jest bardziej zdyscyplinowany. I zapowiada, że w wyborach parlamentarnych będzie lepsza frekwencja, no to zobaczycie.

Oczywiście. Jeśli nie wygrywa kandydat PiS, to dlatego, że jest z PiS. Jeśli zaś przegrywa człowiek z PO, to pomimo tego, że jest z PO. Przyczyna przegranej tego drugiego musi tkwić w rzeczach niezależnych, na które partia nie ma wpływu – może w pogodzie (jak zła, to dlatego, że zła, a jak dobra, to dlatego, że ludzie wyjechali na piknik), może w kiepskiej dostępności lokalu wyborczego, może w proboszczu, który przypominał o wyborach (a ludzie już tam wiedzieli, co ma na myśli), albo wymownie nie przypomniał o wyborach.

Wieść o zwycięstwie PiS we wszystkich trzech okręgach, w których odbywały się wybory uzupełniające, jest tym bardziej niesłuszna, że w tym samym czasie media podają najświeższe sondaże, wedle których Platforma odzyskuje stan posiadania i znowu prowadzi w społecznym poparciu. To ponoć „efekt Tuska”, który jest wynikiem jego brukselskiej victorii. Zatem wyniki wyborów powinny to odzwierciedlać – a jest odwrotnie. Nic więc dziwnego, że PKW przez całą noc nie mogła się doliczyć rybnickich wyników. Ze zdumienia nawet komputery wysiadły czy coś.

Jakie są prawdziwe przyczyny przegranej PO? Śmiem twierdzić, że te same, co ostatnio. „Efekt Tuska” to zjawisko dęte, nie ma lepszego sondażu niż rzeczywiste wybory – ludzie po prostu mają dość PO. I to nawet w Rybniku, gdzie PiS rzeczywiście trochę się naraził, fundując niepotrzebne wybory przez wystawienie posła Piechy najpierw do Senatu, a krótko potem do Europarlamentu.

Niemniej, jak widać, nawet to nie przeważyło. I – uważam – bardzo słusznie. Bo niezależnie od wszystkich zarzutów, jakie można postawić komu innemu, Marek Krząkała najsolidniej sobie zasłużył, żeby go odrzucono. Jeśli nie dostał jeszcze mniej głosów niż dostał, to – jestem przekonany – dlatego, że część jego wyborców nie było świadomych jego głosowań sejmowych, w których opowiedział się de facto za dalszym mordowaniem dzieci w ramach aborcji eugenicznej, w których poparł związki partnerskie (również homoseksualne) i w których był sojusznikiem Palikota i Grodzkiej, głosując za prawem do zmiany płci nawet bez konieczności interwencji chirurgicznej. Takie rzeczy muszą być ukarane przynajmniej przegraną w wyborach, skoro nie można inaczej, bo odpowiedzialność polityka za tworzenie niegodziwego prawa jest olbrzymia. Bo to przez niego będą dalej ginąć dzieci, a tym samym będą obciążać swe sumienia ludzie zamieszani w aborcję, przez niego upada moralność społeczeństwa, zachęcanego złym prawem do tworzenia wynaturzonych związków i do dalszego pogarszania statusu małżeństwa i rodziny. A jeśli w dodatku taki poseł uważa się za katolika, to powinien wiedzieć, że odpowie przed Bogiem za tych, którzy padną ofiarą takiego prawa. Gorszenie ludzi należy do najcięższych grzechów i nie daj Boże, jeśli ktoś ostatecznie zgubi przez to swoją duszę. Wtedy nic nie da tłumaczenie się, że takiego głosowania chciał pryncypał, bo w obliczu Boga nic mu nie pomoże Donald Tusk, nawet gdyby został prezydentem galaktyki. O ile więc poseł nie zamierza radykalnie zmienić postępowania, lepiej będzie dla niego samego, jeśli już więcej nie powiedzie się mu w żadnych wyborach. Mniej napsuje – to i odpowiedzialność będzie miał mniejszą. Czego sobie i jemu serdecznie życzę.