Jakoś będzie

Aleksandra Pietryga

publikacja 16.06.2014 10:20

O Bogu, który zaskakuje, prawdziwie męskiej przyjaźni i siatce na klamce z ks. Andrzejem Dendurą, duszpasterzem na Ukrainie, rozmawia Aleksandra Pietryga.

Jakoś będzie Ks. Andrzej Dendura (rocznik święceń 2005) pochodzi z Rybnika-Wielopola. Od 2013 roku jest administratorem trzech parafii w diecezji lwowskiej: Dawideny-Centrum, Dawideny-Zręb i Baniłów na terenie dawnej Bukowiny Archiwum prywatne

Aleksandra Pietryga: Taka sytuacja: jakiś czas temu siedzimy sobie przy kawie, a Ksiądz nagle wypala: „Chciałbym być duszpasterzem na Białorusi. Albo na Syberii”. Szok! „A... na Ukrainie?” – bełkoczemy. „Na Ukrainie?! Nieee...”.

Ks. Andrzej Dendura: Przyznaję, tak było (śmiech). Pan Bóg tu mnie mocno zaskoczył. Wydawało mi się, że moje miejsce jako kapłana jest na Białorusi. Ukraina nigdy nie wchodziła w grę. Aż pewnego dnia otrzymałem wiadomość od ks. Grzegorza Olszowskiego [wikariusza generalnego archidiecezji katowickiej – przyp. aut.]: „Przyjeżdżaj. Ważna sprawa”. Staję przed nim i słyszę: „Chcesz pełnić wolę Bożą?”. Co za pytanie?! Oczywiście, że chcę! Nawet na prymicyjnym obrazku napisałem: „Oto idę pełnić Twoją wolę, mój Boże”. No, to teraz Pan Bóg dał mi szansę udowodnić, że mówiłem wtedy poważnie. Ks. Olszowski poinformował mnie, że jest potrzebny ksiądz w diecezji lwowskiej. Czy zgadzam się tam pojechać? Zgodziłem się, pojechałem. I tyle...

Podobno nawet amerykański satelita nie łapie, gdzie leżą Dawideny. GPS znalazł?

A nie, nie znalazł. Zaufałem intuicji, czyli jechałem na czuja. (śmiech) Po drodze zacząłem dziękować za wyremontowane jezdnie w Polsce. Po ukraińsku dziury na drodze to są „jamy”. Wyjątkowo trafne określenie...

Przyjechał Ksiądz do swoich nowych parafii i... co dalej?

Ksiądz, który wcześniej administrował tymi trzema parafiami, wprowadził mnie w nie, pokazał, gdzie będę mieszkać. Zobaczyłem drewniany domek obłożony gliną. Dwa pokoje, ale tylko jeden zimą ogrzewany starym piecem kaflowym. Ale są łazienka, bieżąca woda, prąd. Wielu moich parafian nawet tego nie ma w swoich domach. Chociaż zimą czasem woda zamarzała w rurach. Pamiętam pierwsze spotkanie z parafiankami, właściwie moimi sąsiadkami. Siedzą na ławce przy domu takie dwie babuszki. Podchodzimy do nich i mój towarzysz przedstawia mnie, mówi, że jestem nowym proboszczem, Polakiem... Dalej siedzą. Zero entuzjazmu. „Polak?? Po ukraińsku pewnie nie umie...” – grymasi jedna. Ksiądz ratuje sytuację: „Trochę po rosyjsku mówi”. „E, tam, po rosyjsku...”. „Będzie dobrze!” – teraz ja próbuję wzbudzić zapał. „Jakoś będzie...” – odpowiadają, wyraźnie w to wątpiąc. No, nieźle się zaczyna. (śmiech) Następnego dnia po przyjeździe w jednej z parafii – pod wezwaniem św. Róży z Limy – był odpust. Ksiądz dziekan oficjalnie przedstawił mnie wiernym. Było miło, wszyscy się cieszyli, podchodzili, mówili: „Niech się ksiądz nie martwi, dobrze będzie”. A potem wszyscy się rozeszli do swoich zajęć, a zostałem sam. Najtrudniejszy był pierwszy poniedziałek w nowej rzeczywistości.

Nie ma grafiku zajęć, proboszcza, który dyryguje...

... gospodyni na probostwie i gotowego obiadu. Co dalej? Co tu robić? Głodny zaczynam być... Do sklepu nie pójdę, bo się wstydzę, języka dobrze nie znam. Żeby się całkiem nie załamać, idę do kościoła i mówię: „Panie Jezu, posłałeś mnie tu, chciałeś mnie tu mieć. To teraz się o mnie zatroszcz!”. Skończyłem się modlić, wracam na probostwo, a tu na klamce wisi siatka z jedzeniem na cały dzień. Do dziś nie wiem, skąd się tam wzięła, kto ją przyniósł. Takich cudów jest więcej. Bóg pokazuje mi, że się troszczy o mnie w najdrobniejszych sprawach.

Pojechał Ksiądz na Ukrainę na zaproszenie abp. Mokrzyckiego.

Tak. Jestem pod wielkim wrażeniem tego człowieka, jego troski i otwartości. Zresztą nie tylko wobec mnie, ale względem wszystkich księży z diecezji. Pamiętam, kiedy zadzwonił przed zimą i zapytał, czy mam już drzewo na opał i jedzenie w lodówce, czy nie jest mi zimno. Czasem dzwoni, żeby po prostu dowiedzieć się, jak się miewam. W tej chwili, na jego polecenie, rozpoczęliśmy stawianie probostwa na terenie parafii. To w tamtych warunkach nie jest proste. Arcybiskup wie o tym i wspiera budowę, jak może. Wiem, że nie jestem tam sam. Jakoś to będzie... (śmiech)

Podobno istnieje jakaś „kapłańska grupa wsparcia” w diecezji?

Niekoniecznie użyłbym określenia „grupa wsparcia”, ale rzeczywiście księża w diecezji są dla mnie ogromną pomocą. A ja chyba dla nich. Nie znaliśmy się wcześniej, pochodzimy z różnych diecezji, ale wiemy, że możemy na siebie liczyć. Czasem trzeba pogadać z kimś, kto żyje w podobnej strukturze, czasem poprosić o spowiedź albo po prostu iść razem na kręgle. Ta przyjaźń wiele dla mnie znaczy. Teraz, kiedy jestem w Polsce, wiem, że moi parafianie nie zostali bez niedzielnej Mszy, bez sakramentów, bo jeden z moich przyjaciół przyjeżdża do parafii, sprawuje Eucharystię. On wie, że też będzie mógł na mnie kiedyś liczyć. Inny polski proboszcz podarował mi przed zimą piec do kościoła. Tak po prostu. Żebyśmy tam nie zamarzli.

Jak żyją Księdza parafianie?

Bardzo skromnie. Właściwie jedynie z tego, co dają ziemia, las. Dosłownie. Pamiętam, jak patrzyłem, kiedy wszyscy wychodzili do lasu i zbierali sok z brzozy. Całymi litrami. Uprawiają pola, ogródki przydomowe, sady, hodują zwierzęta. Co wyrośnie, dojrzeje, tym się żywią. Nawet herbatę piją z listków ziół czy kwiatów, które sami nazbierają. I – co ciekawe – pomimo ubóstwa, nigdy nie są głodni. Jeszcze i mnie wyżywią.

???

Stołuję się u zaprzyjaźnionych rodzin. Zjadam to samo, co oni. Głównie ziemniaki i chleb, podawany jako dodatek do wszystkiego, łącznie z rosołem.

Nie celebrują życia rodzinnego w galeriach handlowych?

W galeriach handlowych?! Oni do spożywczaka nawet nie chodzą, jak nie muszą. Towar jest droższy niż w Polsce, a zarobki o wiele niższe. Nawet słodyczy dzieciom nie kupują, tylko matki w domach wolą upiec jakieś ciasto albo drożdżówki... Kiedy przyjeżdżam na Śląsk, wszyscy znajomi i przyjaciele obdarowują mnie słodyczami. Dla dzieci na Ukrainie. Jadę potem takim załadowanym autem, jak na handel.

Domy są wielopokoleniowe?

Rodziny tak: dzieci, rodzice, dziadkowie, pradziadkowie. Ale raczej nie mieszkają wszyscy razem w jednym domu. Kiedy młodzi zakładają swoje rodziny, starają się wyprowadzić z domu. Ale wspólnie obrabiają pole, jedzą posiłki, dziadkowie zajmują się wnukami.

Może, mając niewiele, łatwiej się patrzy w niebo? Dobytek tak nie ciąży na plecach...

I tak, i nie. Moi parafianie dużo pracują, żeby przeżyć. Mają mało czasu. Nie żyją na duchowym haju. Twardo stąpają po ziemi. Cieszę się, kiedy coraz więcej osób przychodzi w tygodniu na Mszę św., do spowiedzi. Przychodzą też na katechezę dla dorosłych, zresztą sami o nią proszą.

Mają deficyt wiedzy religijnej?

Tak, i wcale tego nie kryją. Ale chcą nadrobić braki. Pytają, jeśli czegoś nie rozumieją. Moim problemem jest nadal bariera językowa. A młodsi parafianie nie rozumieją po polsku. Kiedy chcę wyjaśnić ważne kwestie religijne, to sięgam do „Katechizmu Kościoła Katolickiego” po ukraińsku. Czasem nawet, żeby huknąć z ambony. Nie obrażają się. I chyba są gotowi coś zmienić w życiu, jeśli to jest złe. Ale uczą mnie też, że w wielu sprawach to ja muszę się do nich dostosować.

W czasie walk na Majdanie był Ksiądz oddalony od Kijowa o setki kilometrów, ale ciągle wśród tych, o których toczyła się bitwa. Czy oni czuli, że to jest ich gra?

Byli zaskoczeni. To pierwsze, co się mi teraz nasuwa. Oni do końca nie mieli wypracowanego poczucia własnej tożsamości. Zadziwiło ich, że Ukraina potrafi się tak zjednoczyć. To był dla nich impuls, żeby zadać sobie to pytanie: „Kim jestem?”. W miarę gdy na Majdanie robiło się coraz bardziej gorąco, ich poczucie solidarności z walczącymi rosło. Wielu młodych pojechało do Kijowa. Chłopak z sąsiedniej miejscowości zginął tam. Jego pogrzeb to była prawdziwa manifestacja! Po jednej z Mszy przyszły do mnie wzburzone starsze panie i mówią, że jadą na Majdan. Ja pytam: „Po co?”. A one, że będą tam ginąć, bo są już stare, ażeby młodzi nie musieli oddawać życia...

A dzisiaj?

Boją się wojny. Normalne. Już kilku naszych chłopaków dostało wezwanie do wojska. Rząd zapowiada, że w razie wojny powoła wszystkich mężczyzn do 50 lat! Kto będzie wtedy pracował na rodziny? Często fizycznie, ciężko. Kto będzie uprawiał pola? Kobiety, dzieci i starzy ludzie?!

Wróci Ksiądz wtedy do Polski?

Szczerze? Nie wiem. Myślałem o tym naprawdę dużo. Pytałbym Boga o to. I gdyby arcybiskup kazał stanowczo wrócić, w imię posłuszeństwa bym to zrobił. Ale gdyby nie... W razie wojny moi parafianie potrzebowaliby mnie jeszcze bardziej niż dzisiaj. Miałbym ich tak zostawić, zdezerterować z pola duszpasterskiej walki? Więc chyba jednak nie...