Zamarznięci jak posągi

Przemysław Kucharczak

publikacja 26.01.2014 21:36

Kilkadziesiąt osób przeszło w niedzielę 26 stycznia z Drogą Krzyżową szlakiem krwawego Marszu Śmierci w Rybniku.

Zamarznięci jak posągi   Droga Krzyżowa szlakiem Marszu Śmierci. W tle wieże bazyliki św. Antoniego oraz stadion miejski, na którym w styczniu 1945 roku zamarzło lub zostało zastrzelonych przez Niemców 385 osób Przemysław Kucharczak /GN Uczestnicy modlili się za ofiary tego trudnego do zrozumienia barbarzyństwa. 22 i 23 stycznia 1945 roku Niemcy prowadzili tędy więźniów KL Auschwitz, dokonując na nich parokrotnie masowych mordów.

Drogę Krzyżową w Rybniku w rocznicę Marszu Śmierci organizuje co roku Klub Inteligencji Katolickiej. To tradycja, zapoczątkowana z inicjatywy założyciela rybnickiego KIK, nieżyjącego już Karola Miczajki, który sam szedł w Marszu Śmierci.

Dziś wśród idących z modlitwą od rybnickiego stadionu przy ul. Gliwickiej przez leśne ścieżki do dzielnicy Wielopole był już tylko jeden więzień KL Auschwitz, Ryszard Machulik z Rybnika. Pan Ryszard obozu jednak nie pamięta, bo przebywał w nim jako niemowlę. Jego matka w 1943 roku została uwięziona w Auschwitz w trzecim miesiącu ciąży. Już w obozie urodziła. Ryszard nosił tam numer 189 678.

Prowadzący Drogę Krzyżową ksiądz Piotr Piekło prosił o życie wieczne dla ofiar Marszu Śmierci. Jednocześnie zwrócił uwagę, że wielu ze sprawców tej tragedii było przekonanych, że robią dobrze. - Módlmy się za tych, którzy także dzisiaj nie wiedzą, co czynią, zadając ból i śmierć - powiedział.

Donos dyrektora

Pierwszego z masowych mordów 22 stycznia 1945 roku Niemcy dokonali na stacji kolejowej w Kamieniu-Rzędówce (dziś to stacja Leszczyny). Esesmani otworzyli tam ogień do wyczerpanych i wpółzamarzniętych więźniów, którzy nie umieli sami wysiąść z otwartych wagonów-węglarek. Nic dziwnego, że wielu nie miało sił, bo wcześniej, stłoczeni w tych otwartych wagonach jak sardynki w puszkach, stali na stacji w Rzędówce aż przez trzy doby.

Ci więźniowie, którzy byli w stanie iść, zostali poprowadzeni przez las na zachód, w stronę Wielopola, które dziś też jest dzielnicą Rybnika. Po drodze esesmani otworzyli ogień do jednej z grup więźniów. Zabili 39 ludzi, ale około 370 w popłochu uciekło do lasu. Narażając życie swoje i całych swoich rodzin, przechowywali ich i karmili przez następne dni mieszkańcy Kamienia (i to prawie w każdym domu!), Książenic, Wilczy, Golejowa, Ochojca, Ligoty i innych okolicznych miejscowości.

Niemcy złapali jednak 35 uciekinierów i zamordowali ich w restauracji „Wypoczynek” przy stadionie w Rybniku, przy ulicy Gliwickiej. Wielu innych więźniów nocowało na stadionie. Konwojenci jednak aż do rana oddawali tam do nich strzały. Około 300 osób esesmani wpędzili do drewnianych, otwartych szop przystani żeglarskiej. Ludzie stali tam w strasznej ciasnocie. Do rana wszyscy zamarzli. Zesztywniali, wyglądali podobno jak posągi.

Pielęgniarze rybnickiego szpitala psychiatrycznego, którym kazano pogrzebać zabitych i zamarzniętych więźniów, zauważyli, że niektórzy jednak żyją. Ordynator udzielił tym więźniom pierwszej pomocy, a uradowani pielęgniarze rozpalili na cmentarzu wielkie ognisko i zrobili kawę. Niestety, ktoś doniósł o tym dyrektorowi szpitala psychiatrycznego. Ten zawiadomił rybnickie gestapo. Gestapowcy przyjechali samochodem na cmentarz i dobili wszystkich żyjących więźniów.

Mutter! Mutter!

W dzielnicach Rybnika do dziś żyje bardzo wielu ludzi, których rodzice ratowali uciekinierów z Marszu Śmierci. Longina Kołodziejczyk z Kamienia pamięta, jak 22 stycznia las za domami na Świerkach (to część dzielnicy Kamień) dosłownie zaroił się od uciekinierów. Ojciec Longiny przyszykował wtedy ubrania, w których już nie chodził, i wyłożył je na środku pokoju. A później na całą noc otworzył w tym pokoju okno na oścież, zapraszająco… Rano ubrań już nie było, wzięli je uciekinierzy. W lesie przeżyć było im jednak trudno, więc wkrótce odważyli się zapukać do drzwi z prośbą o pomoc. Rodzice Longiny oraz jej ciocia Emilia Szymała, mieszkający w dwóch połączonych domach, przyjęli ich.

Niektórzy z krańcowo wycieńczonych uciekinierów przyszli już w stanie agonalnym. - Umarł u nas jeden Francuz i jeden młody, 17-letni Żyd. Przed śmiercią majaczył, pokazywał na drzwi i wołał: „Mutter! Mutter!”. Pełno było tych ludzi. Niektórzy kryli się w stodole. Czterech spało u nas na podłodze w kuchni. Jeden nam mówił, że jest z Tunisu. Większość z nich była Żydami, ale był też wśród nich jeden Rus, Wasilij Winogrady, rudy, piegowaty i bardzo sympatyczny, który został u nas aż do maja - wspomina Longina Kołodziejczyk.