Tam, gdzie obóz grupy knurowskiej

Przemysław Kucharczak

publikacja 29.09.2013 00:41

Plac pod budowę kaplicy w Trudovskoye w Donbasie, gdzie w 1945 roku niewolniczo pracowali wywiezieni do Związku Sowieckiego Ślązacy, poświęcili 28 września arcybiskup katowicki Wiktor Skworc i biskup zaporoski Marian Buczek.

Tam, gdzie obóz grupy knurowskiej Poświęcenie terenu pod budowę kaplicy w Trudovskoye w Donbasie, mieście, gdzie przymusowo pracowali i umierali Ślązacy Edward Sawicki

Obóz w Trudovskoye istniał tylko w 1945 roku, później został zlikwidowany. Zanim to się stało, ziemia przy tej miejscowości stała się masowym grobem dla przetrzymywanych tu w strasznych warunkach ludzi. Byli wśród nich Niemcy i Ślązacy. Dwa baraki zajmowali Ślązacy z tzw. grupy knurowskiej - skierowani na Wschód z obozu przejściowego w Knurowie w ówczesnym powiecie rybnickim. Wstrząsające wspomnienia na ten temat pobytu w Trudovskoye pozostawił wywieziony jako 15-latek Wincenty Zaręba z Przyszowic. Wcale nie był najmłodszy w tym obozie. Był jeszcze chłopak 14-letni, który jednak zmarł – zresztą miesiąc po swoim ojcu, który był wywieziony razem z nim. Z 20 najbliższych sobie przyjaciół z okolic Knurowa po niespełna roku przeżyło 8. Pozostałych zabiły choroby, zwłaszcza dur brzuszny. Choroby szerzyły się, bo Ślązacy byli skrajnie niedożywieni i wycieńczeni niewolniczą pracą.

Wincenty miał szczęście: wrócił do domu już pod koniec 1945 roku, jako 16-latek. Tak wspominał moment odjazdu:

Podstawiony pociąg był krótki – miał tylko 5 wagonów wystarczających dla nas pozostających przy życiu i wracających do domu. Reszta „naszych” niestety pozostała tutaj na zawsze. Spoczywają na polach za terenem kopalni i nikt z nas tego dokładnie gdzie nie wie. Teraz wiemy, że nikt się nimi nigdy nie interesował ani tutaj ani w kraju. Nikt nigdy na ich grobach nie zaświecił świeczki, nikt się nie pomodlił. Zginęli na tej ziemi, zginęli pod tą ziemią i nie ma po nich śladu tak jak gdyby nigdy nie istnieli. Przed naszym odjazdem spojrzeliśmy jeszcze raz w kierunku kopalni i pożegnaliśmy ich ze łzami w oczach – cichą modlitwą. Każdy z nas pozostawił tutaj przecież wielu dobrych kolegów, znajomych, krewnych, kogoś bliskiego z którym walczył o przeżycie, może i kogoś komu to przeżycie zawdzięcza. Odjeżdżając uświadomiliśmy sobie to wszystko, odprężeni i szczęśliwi, że wracamy do domu, świadomi, że ich bliscy jeszcze nie wiedzą o ich śmierci, że musimy im przynieść tą smutną wiadomość. Będą się nas pytać o wszystko co wiązało się ze śmiercią ich bliskich – trzeba będzie wszystko opowiedzieć … nie wszystko, bo wszystkiego i tak nie da się opowiedzieć i może tak będzie lepiej.

Mieszkanka Doniecka Walentyna Staruszko z domu Sołtykiewicz, działaczka Towarzystwa Kultury Polskiej Donbasu, powiedziała nam dzisiaj o ciekawym sygnale, który przed 10 laty dotarł do jej stowarzyszenia. Dotyczył Polaków, którzy mieli być na dużą skalę grzebani pomiędzy Trudovskoye a Donieckiem. – Tam jest takie obniżenie terenu. Można tam trafić, jadąc autobusem nr 42 z centrum Doniecka do Trudovskoye. Z tym, że to teren długi na około 3 kilometry – stwierdziła. – Przed 10 laty nie mieściło nam się w głowach, skąd tam mieliby się wziąć Polacy. Dopiero jakieś 3 lata temu dowiedzieliśmy się z publikacji IPN, że w tamtym rejonie byli przetrzymywani Ślązacy – dodała.

Na kolejnych stronach - kolejne fragmenty wspomnień Wincentego Zaręby, udostępnione „Gościowi” przez katowicki oddział IPN.

Oficer w randze majora jak i jego podwładni żołnierze zachowywali się arogancko, traktując nas jak więźniów, ciągle grożąc użyciem broni, nazywając nas „Germańcy”. Budziło to w nas zakłopotanie gdyż nie znaliśmy istotnych przyczyn przesłuchiwania i przetrzymywania nas. Działania wojenne przesunęły się już dawno poza Śląsk. Nie było więc wojskowych niemieckich, uciekli wszyscy cywilni hitlerowcy, nie było też wśród nas na pewno sabotażystów. Stanowiliśmy typowy przekrój śląskiego społeczeństwa: ludzie o nieukrywanych przekonaniach niemieckich (Volkslista I i II, mniejszość niemiecka); ludzie tzw. obiektywni (Volkslista III) i ludzie znani ze swego patriotyzmu polskiego. W jednej z pozostałych dwóch uwięzionych grup byli nawet ludzie ukrywający się niedawno przez „Germańcami” (...)

O marszu z obozu przejściwego w Knurowie do Katowic:

Setki mieszkańców wylegało z domów i stało w grupkach a idący na czele kolumny oficer wyznaczał bezpieczną odległość. Wśród ludzi tych słychać było jakiś szmer, szloch wołanie kobiet i dzieci. Zbliżającym się do kolumny konwojenci grozili użyciem broni a jednak udało się mojej 10-letniej siostrzenicy dotrzeć do mnie i oddać mi termos z zupą zawinięty w wełniany koc. Na placu przykościelnym stała duża grupa parafian wśród nich moja matka – spojrzenia nasze spotkały się – posłała mi duży znak krzyża – płakała. Byłem smutny, ale jeszcze bardziej zły, czułem się taki upokorzony! Był to długi i morderczy marsz, było zimno w ten marcowy dzień a my nie byliśmy odpowiednio ubrani toteż już pierwsi „zasłabnięci” klękali lub kładli się na szosie aby odpocząć. Po kilku postojach kolumna dotarła do Katowic, zatrzymała się przy dworcu,

(...)

Byli wśród nas nie tylko zwykli górnicy, hutnicy czy kolejarze. Byli także sztygarzy, nauczyciele i urzędnicy różnych instytucji – tacy dwujęzyczni, którzy zawsze solidnie pracowali nie udzielając się politycznie.

(...)

Ta mroczna nasza droga trwała blisko 4 tygodnie, toteż gdy dojechaliśmy do dworca na którym otwarto wagony i kazano nam wyjść byliśmy zadowoleni, przeświadczeni, że „gorzej już być nie może”. Teraz zobaczyliśmy w oddali znane nam wieże szybowe, hałdy, kominy a konwojenci, teraz jakby zwolnieni od rozkazu rozmowy z nami nazywali te krainę „Donbas”. Poszliśmy długa kolumną w kierunku tych szybów, gdyż blisko kopalni znajdował się osób dla internowanych a miejscowość nazywała się Trudnowskasja koło miasta Stalino.

(...)

Nasza tzw. grupa knurowska zajęła dwa baraki. Zawołano na plac, ustawiono nas barakami i teraz komendant obozu („KomandirLagra”) ostrym głosem nazywając nas „internowani”, poinformował nas o tym gdzie jesteśmy i po co tu przyjechaliśmy. Wskazał na rygory obozowe, podkreślił kary za niestosowanie się do obozowego porządku. Wyznaczył odpowiedzialnych za poszczególne baraki, którzy wytypowali „starszych komniaty” i wydali nam puszki blaszane po amerykańskich konserwach mięsnych – jako naczynia na jedzenie i picie. Wywoływano nas po kolei do ustawienia się pod oknem baraku – kuchni, gdzie wydano każdemu kawałek chleba i porcje „kapuśniaku” (kiszona kapusta, pomidory, ogórki inne).W barakach prycze wyściełaliśmy naszymi płaszczami i kurtkami (ja miałem jeszcze koc).

(...)

„Górnicy” określali pierwsze wrażenia o rosyjskiej kopalni jako straszne. Panowały tam złe warunki górniczo-geologiczne ale jeszcze gorszy był stan bezpieczeństwa pracy i urządzeń technicznych. Zadowoleni byli jedynie z dodatkowej porcji chleba i kawałka słoniny. Stosunek rosyjskich górników określali jako poprawny. Dozór miał chyba polecenie niewolniczego traktowania naszych ludzi, przydzielał im najtrudniejsze odcinki pracy i obdarzał ich obrzydliwymi wyzwiskami.

(...)

Teraz chodziliśmy do kołchozu pieszo a po drodze można było czasem uprosić u „Babuszek” idących na targ kawałek chleba czy placka kukurydzianego. Konwojenci nasi patrzyli na to różnie – dla porządku krzyczeli i grozili. Ponieważ „ubyło” już sporo górników, zostałem wraz z kilkoma młodszymi „kołchoźnikami” skierowany do pracy na dole kopalni. Pracowałem tam jednak tylko trzy dni  gdyż w czasie pracy (ciskania wozów) zasłabłem i zostałem wydany na powierzchnię a równocześnie skreślony z listy zdolnych do pracy dołowej. Pracowałem później na powierzchni kopalni, przy wywożeniu na zwał koleb koleb z węglem.

(...)

W cerkwi urządzono magazyn a teren ogrodzono i włączono do obozu. „Babuszki” nadal co niedzielę przychodziły pod płot w pobliże cerkwi, modląc się i żegnając krzyżem prawosławnym, szeptając „Hospodij pomiłuj”. Dary w postaci placków kukurydzianych „Babuszki” przetykały nam przez płot, narażając się na wyzwiska i groźby automatami.

W czasie pracy na kopalni przy malowaniu – bieleniu wysokiego pomieszczenia (hali) maszyny wyciągowej uległem wypadkowi. Niosąc po drabinie wiadro na pomost spadłem z drabiny z wysokości około 4 metrów na plecy i prawy bok kalecząc się i tracąc przytomność.

(...)

Sprzedałem moją marynarkę (z dobrego materiału, po starszym bracie) to znaczy zhandlowałem ją za konserwę mięsną – 1 kg amerykańską i za używaną kufajkę. Z moich kalesonów obciąłem nogawki uzyskując spodenki i dwie torby z nogawek, zadrutowane od dołu. Torby potrzebne były w kołchozie, gdzie znowu pracowałem, do schowania lub przemycenia czegokolwiek do jedzenia. Miałem także miejsce stałe to jest mieszkanie matki z córką – nauczycielką , które odwiedzałem przy każdej nadarzającej się sytuacji i gdzie zawsze dostawałem chleb.

W obozie dochodziło coraz częściej do tragicznych wydarzeń:

 - Zmarł nagle najmłodszy członek załogi obozowej – tydzień po śmierci jego ojca, który bardzo dbał o niego, chcąc go utrzymać przy życiu (miał 14 lat).

 - Chorzy wpadali do dołu z fekaliami i tam ginęli.

 - Po obozie chodzili ludzie to śpiewając, to modląc się głośno z pomieszania zmysłów.

 - Na postoju, blisko lasu, w czasie powrotu z kołchozu, powiesiło się w ciągu tygodnia kilku ludzi, mimo, iż nie byli chorzy i normalnie pracowali.

 - W kopalni górnicy nasi ulegali coraz częściej ciężkim wypadkom na skutek braku sił, z wycieńczenia i małego stopnia bezpieczeństwa pracy – było kilka wypadków śmiertelnych.

 - Ludzie chodzili z otwartymi ranami – brak było opatrunków.

(...)

Myślę, że chyba też byłem za młody i za mało doświadczony aby się tak bardzo naszym losem przejmować jak to widziałem u starszych w większości ojców rodzin o których ciągle myśleli i wspominali – słowem nie zdawałem sobie w pełni sprawy z niebezpieczeństwa w jakim znajdowaliśmy się – to chyba pomogło mi przeżyć.

Gdy zmarł nagle, po przyjściu z pracy w kopalni, nasz najzdrowszy dotąd, silny i zawsze dobrej myśli, kolega z naszej miejscowości zwątpiłem i chyba pojąłem, że i moje dni są może policzone. Poszedłem na ubocze pod płot, płakałem i prosiłem Boga o ratunek.

(...)

Z naszej grupy 20, powróciło do domu 8.

(...)

Po wjeździe do Polski na stacji Wincenty  pobiegł z kolegami na niedaleką plebanię po żywność. W tym czasie pociąg z transportem odjechał. Ślązaków patrol wojska zabrał więc  do Lublina:

Nie wierzono w naszą wersję powrotu z obozu dla internowanych w Rosji. Posądzano nas o ucieczkę z obozu jenieckiego, drwiono z naszego akcentu. Zwątpiliśmy w nasz powrót do domu

(...)

Po przekazaniu ich do Katowic:

Nazajutrz przyprowadzono nas do tego oficera, który przeprowadził z nami długą rozmowę, wypytywał o szczegóły, prosząc o szczere odpowiedzi. Wskazał na zapiski leżące na biurku, które towarzyszyły nam przez całą drogę od Lublina i powiedział „bzdura”!, oraz ze śląskim akcentem „Chłopcy ja wam wierzę – pojedziecie do domu!” i podał nam rękę. Zjedliśmy jeszcze obiad w stołówce i poszli na portiernię gdzie wręczono nam bezpłatne bilety „dla repatriantów” wpisując miejscowość docelową. Na dworcu pożegnałem się z kolegą jadącym do Raciborza, podziękowaliśmy sobie „za wszystko”. Do domu przybyłem dnia 8 XII 1945 roku wieczorem. Koledzy obozowi, którzy przybyli do domu o kilka dni wcześniej, opowiedzieli mojej rodzinie o naszym odłączeniu się od transportu, jednak nikt w to tak naprawdę nie uwierzył wszak tylu tam pozostało. Radość była tym większa, gdy stanąłem na progu naszego mieszkania. Powitanie było bardzo serdeczne. Matka składała ręce do modlitwy, siostra i brat chcieli się jak najwięcej dowiedzieć o tym co było. Ja pragnąłem tylko jednego: zrzucić nareszcie moje brudne i podarte łachmany, wykąpać się, ubrać w jakąś czystszą bieliznę, opatrzyć czymkolwiek moje owrzodzone nogi, położyć się do łóżka i zasnąć, wiedząc, że mi już nic nie grozi, że skończył się ten koszmar. Teraz dopiero odprężony organizm ujawnił te wszystkie zaniedbania, domagał się stabilizacji. Leżałem w łóżku z dość dużą gorączką, jątrzyły się miejsca owrzodzone na nogach, bolało pod pachą, gdzie dojrzewał wrzód. Byłem opuchnięty na całym ciele (woda), bolały plecy, ręce, bolało mnie wszystko i wszędzie  - zadawałem sobie pytanie, dlaczego tego wcześniej nie odczuwałem?

(...)

Spotkałem także późniejszą żonę i teściową – obiecałem wszystkim, że ich odwiedzę i opowiem co wiem. Zameldowałem się w Urzędzie Gminnym i otrzymałem zaświadczenie z wpisem „powrócił z obozu pracy”. Takie krótkie i urzędowe stwierdzenia a ile o tym obozie pracy można by było napisać.

(...)

Przyczyną mojego aresztowania i wysłania do w/w obozu była praca w Urzędzie Gminnym 1944-1945 r., gdzie skierowany zostałem przez Urząd Zatrudnienia w ramach tzw. Landjahr w oparciu o dobrą opinię kierownika szkoły podstawowej. W obozie przebywałem mając 15-16 lat. Powyższe wspomnienia pisałem w latach 1995-1996 a więc po upływie 50-ciu lat od „Tragedii Śląskiej 1945 roku”.

Wincenty Zaręba