Z tego piętra nie schodzę

Przemysław Kucharczak

|

Gość Katowicki 48/2012

publikacja 29.11.2012 00:00

Matce Hermanie odmówiono paszportu. Poszła na milicję. – Muszę jechać do Zambii, bo odwożę siostrę, która jest słaba! – rzuciła. Paszport dostała. A mówiła o siostrze, która nazywa się Józefa Słaba.

92-letnia matka Hermana Copik 92-letnia matka Hermana Copik
W tle przywieziony z Zambii zegar
Przemysław Kucharczak

Matka Hermana Copik mieszka w domu generalnym sióstr boromeuszek w Mikołowie. W latach 80. XX wieku była matką generalną tego zgromadzenia. W listopadzie obchodziła 70-lecie swoich ślubów zakonnych. Ma teraz 92 lata. Choć szwankuje jej wzrok, jest bardzo pogodną kobietą. Siostry proponowały jej przeprowadzkę do sali, w której mogłaby mieć lepszą opiekę, ale ona nie chce opuszczać celi na drugim piętrze, bo właśnie tam jest kaplica. – To piętro mam opanowane. Poza nie już nie wychodzę – śmieje się.

Krauza i kompot

Pochodzi z Bielszowic. Jej ojciec i trzech braci byli hutnikami. Kiedy 19 marca 1939 roku wstępowała do boromeuszek, tata przy błogosławieniu jej płakał. Była jego jedyną córką, ukochaną Marysią. – Za to mama przyjęła moje powołanie bez chwili wahania, choć mogła się przecież spodziewać, że się nią na starość zajmę. Ale wie pan, że za to, że mnie tak oddała bez zastrzeżeń, jednak jej się odwdzięczyłam? Bo jej towarzyszyłam przy śmierci – wspomina pogodnie matka Hermana. – Modliłam się przy niej, śpiewałam „Niech aniołowie zabiorą cię do raju”. A mama: „Zaśpiewaj mi to jeszcze raz”. Straciła przytomność dopiero 15 minut przed śmiercią. Rano zamknęłam jej oczy. Ja w ogóle zawsze chętnie towarzyszyłam ludziom przy umieraniu. Przez 37 lat pracowałam w pracowni rentgenowskiej w Szpitalu nr 1 w Tarnowskich Górach. Pielęgniarki świeckie często mnie tam wołały do umierających – wspomina.

Odeszła stamtąd na emeryturę w 1983 roku. Rok później pojechała z dwiema siostrami do Rzymu opiekować się starymi księżmi w domu braci szkolnych. – Jak wyjeżdżałam, udawałam, że już tak dużo umiem po włosku. Ale siostra Florencja, która umiała trochę mniej, skomentowała: „Jo tam sie nie martwia, jo te butelki z moczym byda po polsku wylywać” – śmieje się.

Wspomina Rzym bardzo dobrze. Jeden z podopiecznych, sędziwy ksiądz profesor, robił jej wykłady z Ewangelii. Polkom trudno było tylko przyzwyczaić się do włoskiego menu. Brat Roco, dyrektor domu, bardzo dobry człowiek, był jednak zapalonym ogrodnikiem, więc na półce w jego pokoju stał kompot. – Mówiłyśmy ze sobą po polsku, czego brat Roco nie rozumiał. Ale raz w jego pokoju jedna z nas powiedziała: „A on mo krauza z kompotym, a nom to nie dajom”. I  akurat to – „krauza” i „kompot” – brat Roco zrozumiał, bo był Austriakiem... Siostra, która to powiedziała, jest spod Łańcuta, ale u boromeuszek świetnie nauczyła się po śląsku, bo godanie jest zaraźliwe – wyjaśnia matka Hermana.

W Rzymie pracowała zaledwie miesiąc, bo musiała wrócić na kapitułę generalną w Mikołowie. Została tam wybrana... matką generalną. – Byłam tym zastrzelona. Płakałam, myśląc, że sobie nie poradzę, bo nie mam przecież studiów. Ale za to mam trochę doświadczenia życiowego. Biskup Herbert Bednorz mnie pocieszał, że inne siostry mi pomogą – wspomina.

Józefa, siostra Słaba

W 1987 roku boromeuszki zbojkotowały organizowane przez komunistów referendum. Zapewne dlatego matce Hermanie odmówiono paszportu, gdy chciała lecieć na wizytację do Zambii. Ruszyła więc z odwołaniem do Wojewódzkiej Komendy Milicji Obywatelskiej w Katowicach. „Ja muszę jechać, bo mam już bilet i odwożę siostrę, która jest słaba!” – rzuciła. Paszport dostała. – Siostra, którą odwoziłam, nazywa się Józefa Słaba. Do dzisiaj pracuje na misjach w Zambii – mówi matka Hermana.

Hermana ma sześcioro bratanków. Jej bracia – Jurek, Karol i Józek – już nie żyją. Najstarszy Jurek był inżynierem chemii i dyrektorem Huty „Bobrek”. – To stanowisko stracił, bo nie był w partii. Stracił też na uposażeniu, ale jego czworo dzieci już wtedy wyszło z domu. Dał im dobry przykład – wspomina Hermana.

Jej szczególny życiowy charyzmat towarzyszki umierających spełnił się też przy śmierci najstarszego brata. Przez całą noc tkwiła w szpitalu przy jego łóżku. – Tam było jeszcze czterech pacjentów, powiedziałam im: „Wyboczcie, jo sie byda tak po cichu modlić”. Byli wyrozumiali, a nawet się w tę modlitwę włączali. Szeptałam też Jurkowi do ucha akty strzeliste. Z początku był świadomy, później już nie. Ale takie umieranie jest zupełnie inne. To jest umieranie w Bliskości – mówi.

Dostępne jest 12% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.