Barbarzyńca z krucyfiksem

Marta Sudnik-Paluch

Podczas seansu "Bitwy pod Wiedniem" odezwał się we mnie lokalny patriotyzm.

Barbarzyńca z krucyfiksem

Ostatni raz tak czułam się w kinie podczas seansu "Quo vadis" Jerzego Kawalerowicza. W obu przypadkach poziom efektów specjalnych jest po prostu przygnębiający. To, niestety, odbija się znacznie na odbiorze całego filmu, który – skądinąd – ma całkiem rozsądne przesłanie. Niestety, animacja komputerowa każe na całość spoglądać z uśmiechem politowania.

Tymczasem wiele o zamyśle reżysera i producenta mówi już motto "Bitwy...", zaczerpnięte z francuskiego historyka Marca Blocha. Stwierdzenie, że nie zrozumie teraźniejszości ten, kto nie zna przeszłości, nadaje głębszy wymiar przedstawionej konfrontacji Zachodu z wyznawcami Allacha. Jaki obraz wyłania się z "Bitwy..."?

Mieszkańcy Starego Kontynentu są zblazowani, pogrążeni w wojnach koterii i grach o władzę, niedozbrojeni (w całym Cesarstwie żołnierzy, oficerów policji i innych służb, np. leśnych, udaje się zmobilizować ok. 15 tys. wobec ponad 300-tysięcznej armii wezyra Kary Mustafy). Bagatelizują zagrożenie płynące ze strony ambitnych tureckich dowódców. Brzmi znajomo?

W filmie pada kilka zdań, które jak ulał pasują do dzisiejszej sytuacji Europy i jej postawy wobec wiary. Jeden z bohaterów, którego żona jest chrześcijanką, mówi jej wprost, że ona wybrała serce zamiast wiary. I to jest podstawowa różnica między nim a nią. Bo muzułmanin zawsze wybierze wiarę. Natomiast tuż przed decydującym starciem Kara Mustafa deklaruje, że nawet jeśli przegra, Turcy będą do skutku walczyć o Europę. Wygrana pod Wiedniem będzie tylko "skróceniem brody prorokowi". Uważny widz odczyta zatem w filmie gorące wezwanie do obrony wiary, jakiego i dziś nam potrzeba. Bo – jak zauważa cesarz Leopold – w wojsku Kary Mustafy przerażała nie tyle liczebność, co szczera gotowość do poniesienia śmierci za wiarę.

Jednak jedna rzecz zaniepokoiła mnie w trakcie seansu: obraz Polaków, jaki wyłania się z filmu. W "Bitwie..." jako pierwszy sojusz z Polakami proponuje ojciec Marek. Na co Leopold odpowiada mu, że nie poprosi o pomoc króla-barbarzyńcy z krucyfiksem. Później w rozmowie z Karolem Lotaryńskim jest mniej obcesowy. Zauważa, że to niemożliwe, ponieważ żona króla "pochodzi z Paryża" i dlatego Polacy popierają Ludwika XIV. Chwilę później pada informacja o tym, że na wojnę gotowy jest łożyć papież. Obawiam się, że do wielu widzów może płynąć stąd prosty przekaz: Polacy przyjechali, bo opłacił ich papież. Owszem, wymowę tego zestawienia może łagodzić inne porównanie dokonane w filmie – relacji obu dowódców z synami. Kara Mustafa, kiedy podczas pożegnania z synem widzi, że ten płacze, beszta go: "Płaczą tylko eunuchy i kobiety". Natomiast Jan III Sobieski troszczy się o syna Jakuba, który mu towarzyszy. Przekonuje go przed bitwą, że nie musi się wstydzić swojego niepokoju.

Niestety, to nie rekompensuje braku choćby tylko szkicowego przedstawienia motywacji, jakimi kierował się Jan III Sobieski, pojawiając się pod Wiedniem. Każdy, kto choć trochę uważał na lekcji historii, je zna. Wie o gorliwym kulcie maryjnym, z jakim wiąże się przemarsz polskich wojsk pod Wiedeń. Tu, na Śląsku, także możemy poszczycić się jednym z tych przystanków. Król zatrzymał się przed cudownym obrazem Matki Bożej w Piekarach Śląskich 20 sierpnia 1683 r.

Wysłuchał Mszy św., prosił o zwycięstwo nad najeźdźcą. Tradycyjnie zostawił dary – wota dla parafii. Ówczesny proboszcz otrzymał od króla dwa złote kielichy i patenę. Ale o tym nie dowiemy się z "Bitwy pod Wiedniem". Szkoda. Wcale nie chodzi mi o żal, że ekipa filmowa nie zawitała do Piekar czy Częstochowy. Po prostu bez tych informacji z filmu można wywnioskować, że Jan III Sobieski był sprytnym barbarzyńcą, który – wsparty modlitwą ojca Marka – pokonał barbarzyńcę większego od siebie.