Pielgrzymkowa miłość

Agnieszka Jarczyk

publikacja 05.08.2012 00:13

Poznali się, pobrali i wymodlili dziecko na Pielgrzymce Rybnickiej. Aurelia i Andrzej.

Pielgrzymkowa miłość Aurelia i Andrzej Olesiowie z synem Kubą 1 sierpnia 2012, pod bazyliką św. Antoniego w Rybniku. Za chwilę ruszą w 67. Pielgrzymce Rybnickiej Agnieszka Jarczyk

Aurelia nie wierzyła w istnienie prawdziwej miłości. Andrzej był o krok od życia zakonnego. Połączyło ich pielgrzymowanie na Jasną Górę. Ich historia jest przykładem na to, że dla Boga wszystko jest możliwe.

Chłopak na schodach

– Jako młoda dziewczyna nie potrafiłam zrozumieć tego, że ludzie pobierają się z miłości. Uważałam, że takie coś w ogóle nie istnieje, a małżeństwa są po to, żeby przedłużać gatunek ludzki – śmieje się Aurelia Oleś z Rybnika.

– Spędzałam czas tylko z moimi koleżankami, wszelki kolega był dla mnie „wrogiem”. W międzyczasie czułam powołanie pomagania innym. Razem z koleżanką postanowiłyśmy wyjechać na misje jako osoby świeckie, ale w ostateczności sama skontaktowałam się z centrum misyjnym w Warszawie. Powiedzieli mi tam, że muszę mieć skończone 25 lat, a że tego warunku nie spełniałam, pozostało mi czekanie. Oprócz tego pragnienia,  w głębi serca kiełkowała chęć założenia rodziny, mimo tego zewnętrznego oporu spotykania się z chłopakami. Chciałam poznać kogoś, z kim będę mogła iść przez życie. Oglądając różne filmy romantyczne, pragnęłam podzielić losy głównej bohaterki, która w finałowej scenie odnajduje tego jedynego mężczyznę.

Pielgrzymkowa miłość   Ślub Aurelii i Andrzeja na Jasnej Górze, na zakończenie Pielgrzymki Rybnickiej Archiwum Aurelii i Andrzeja Olesiów Odkąd Aurelia skończyła 8. klasę, zaczęła chodzić na pielgrzymki rybnickie. Pierwszą z nich ofiarowała w intencji dobrego męża. Została ona wysłuchana w 1996 roku, na czuwaniu po pielgrzymce. Aurelia miała wtedy 21 lat. - Andrzeja pierwszy raz zobaczyłam w 1996 roku na schodach przed zakrystią w Częstochowie i to był moment, który uświadomił mi, że na tych schodach stoi mój mąż – mówi.

Andrzej nieco inaczej pamięta ten moment... – Właściwie w 1996 roku nie szedłem w pielgrzymce, natomiast przyjechałem tam, aby poprowadzić nocne czuwanie z - jak się później okazało - bratem Aurelii. Moment, w którym moja żona mnie zobaczyła, pamiętam tak: stałem na schodach, ubrany w granatowy sweter, który już dawno byłby wyrzucony, ale moja żona skrzętnie go przechowuje na pamiątkę tamtego dnia. Zdawałem sobie sprawę z obecności grupki ludzi, siedzących na rozłożonym śpiworze, ale nie zwracałem szczególnej uwagi, kto tam siedzi. Dopiero później, kiedy jeździłem do domu Aurelii, ją zauważyłem – wspomina.

Andrzej cztery lata spędził w seminarium franciszkanów, do którego wstąpił w 1990 roku, zaraz po maturze. – Przed ślubami wieczystymi poczułem, że to nie jest droga dla mnie. Nie z powodu tego, że było mi tam ciężko czy nauka źle mi szła, wręcz przeciwnie: wszystko było w jak najlepszym porządku, jednak czułem, że nie byłbym dobrym zakonnikiem. Było mi za lekko i ulegałem pewnemu wygodnictwu. Doszedłem do wniosku, że lepszym będę człowiekiem, lepiej się będę realizował w stanie świeckim. Po wystąpieniu z seminarium, przez dwa lata czułem się wyobcowany, nie miałem kontaktu z dawnymi znajomymi, była to dla mnie taka czarna pustka. Dziś mogę powiedzieć, że był to czas rozeznawania drogi życiowej, a Bóg pomógł mi odpowiednio ją odczytać – wspomina.

Miłość dzięki kurtce

Aurelia od pierwszej chwili ujrzenia Andrzeja na schodach w Częstochowie czuła, że to jest prawdziwa miłość. – Nie potrafiłam do końca zrozumieć, co się dzieje, jednak z pewnością był to znak dla mnie, że mężczyzna stojący na tych schodach jest mi przeznaczony. Bałam się tylko, czy ja go jeszcze zobaczę. Pan Bóg jednak już wszystko zaplanował i nam pomógł. Okazało się, że mój mąż, Andrzej, przybył na Jasną Górę, aby poprowadzić z moim bratem czuwanie. W pewnym momencie zaczął padać deszcz, a mój mąż nie miał kurtki, więc brat mu pożyczył swoją kurtkę, którą Andrzej musiał przywieźć do naszego domu. I tak powolutku poznawaliśmy się.

– Ja, przyjeżdżając do domu moich przyszłych teściów widziałem cień przemykający od pokoju do pokoju – wspomina Andrzej. – Jednak moja żona musiała przestać być tym cieniem na czas, gdy odwoziła mnie do domu. Prowadziliśmy wtedy małe rozmówki w niebieskim małym fiacie. Po jakimś czasie, po głębszych rozmowach zaczęliśmy się poznawać, stawać się sobie bliscy - mówi.

Andrzej wspomina pierwsze poważniejsze spotkania. Aurelia wtedy studiowała. – Nigdy nie zapomnę pierwszego podrywu z jej strony, to było jedyne w swoim rodzaju. Powiedziała po prostu, że musi jechać w sobotę do szkoły a nie chce jej się samej jechać i czy bym z nią się nie wybrał. Jako że ten dzień miałem wolny stwierdziłem, czemu nie. To była bardzo ciekawa randka: zajechaliśmy do Katowic, Aurelia poszła na zajęcia, a ja się kręciłem po mieście. Za każdym kolejnym razem musiałem wymyślać sobie jakąś rozrywkę, np. szedłem do kina, spałem w tym małym, niebieskim fiacie, chodziłem po mieście. To były nasze pierwsze wspólne wypady – mówi.

– To dużo zapamiętałeś – stwierdza nieco zdziwiona Aurelia. – No tak, szczególnie minus 10 stopni w zimie i spanie po nocce w maluchu – śmieje się Andrzej. Aurelia i Andrzej jako młodzi ludzie zaczęli wspólnie się modlić, chodzić na pielgrzymki do Częstochowy, umacniali się wzajemnie w powołaniu do życia małżeńskiego. W tym roku mija ich 13 rocznica ślubu. Ona jest pielęgniarką, on informatykiem.

Zaręczyli się dwa lata po tym, jak Aurelia zobaczyła Andrzeja po raz pierwszy. – Miejsce, gdzie chcieliśmy złożyć naszą przysięgę małżeńską, było dla nas oczywiste: Jasna Góra. Gdy szliśmy w pielgrzymce ślubnej, nie czuliśmy strachu, niepewności, nie zastanawialiśmy się nad innymi możliwościami. Cieszyliśmy się, że w końcu połączymy się węzłem małżeństwa, już nie mogliśmy się doczekać tego momentu. W ogóle nasze wyobrażenie o tym wyjątkowym dniu było inne, niż powszechnie się praktykuje na Śląsku – mówi Aurelia.

– Nie chcieliśmy wesela na ponad sto osób, woleliśmy w małym gronie czuć, że to jest nasz dzień i zarówno początek naszej wspólnej drogi życiowej. Msza pielgrzymkowa i zarazem ślubna w Częstochowie była o 10, oczywiście dzień wcześniej rodzice nam przywieźli stroje. Uroczysty obiad odbył się u sióstr Urszulanek. Bez hucznej zabawy, jednak czuliśmy to szczęście. Po powrocie do domu zaczęliśmy uczyć się życia razem. Co rok w Częstochowie uczestniczymy też w naszej mszy rocznicowej, która jest  wyrazem podzięki za to, że pielgrzymowanie nas do siebie zbliżyło - dodaje. Zawsze wchodzą też na Jasnej Górze na schody do zakrystii, na których Aurelia po raz pierwszy zobaczyła przyszłego męża.

Jakiś rok po ślubie zaczęli poważnie myśleć o dziecku, jednak pojawiły się komplikacje. Zrobili badania. – Wyniki były nieciekawe. Nie upadaliśmy na duchu i postanowiliśmy zawierzyć sprawę Matce Bożej Częstochowskiej. Dwa lata po ślubie szliśmy w pielgrzymce z intencją o potomstwo i na tej pielgrzymce stał się cud: począł się nasz syn, Jakub. Dziś ma 10 lat. Staramy się o drugie dziecko, jednak nie jest to łatwe. Mimo to nie poddajemy się, zawierzamy całą sprawę Matce Bożej – mówią.

Dla ich małżeństwa ważne jest to, że wspólnie się modlą, należą do ekipy Notre Dame, oraz to, że mogą wspólnie uczestniczyć w corocznych pielgrzymkach rybnickich.