Nowy numer 13/2024 Archiwum

Adam: Moja EDK. Obtarcia pieką, podeszwy stóp palą...

"Po niekończącym się czasie, gdy każde 100 m urasta do rangi kilometra, gdy każda minuta wysiłku ciągnie się niemiłosiernie, dochodzę do stacji. (...) Ja, który nigdy nie płaczę, nagle łkam nad kilkoma zdaniami o towarzyszeniu w chorobie. Droga właśnie mnie przełamała".

Z szerokiej oferty nabożeństw, jakie odprawia Kościół katolicki, Droga Krzyżowa zawsze była dla mnie tym najtrudniejszym, najmniej zrozumiałym i najbardziej nielubianym. 14 stacji zawsze męczyło monotonią, nawet gdy jako ministrant obchodziłem stacje z krzyżem, nigdy nie byłem w stanie zapamiętać nazw wszystkich stacji.

Więc dlaczego zdecydowałem się na Ekstremalną Drogę Krzyżową?

 Bo ekstremum zachęca, pociąga daje poczucie elitarności, pozwala spojrzeć na siebie w lepszym świetle, podbudować swoje ego. I nagle, gdy wydałem kasę na dobre buty, gdy w ramach przygotowania przeszedłem kilkadziesiąt kilometrów (jako sportowiec wiem, jak ważne jest odrobienie pracy domowej), uderzają mnie słowa popularnego publicysty o tym, że EDK to targowisko dystansów, a przecież w tym chodzi o zupełnie coś innego.

To był kubeł zimnej wody na rozgrzany elitarnością łeb i wskazanie prawidłowego kierunku. W czasie kazania na Mszy usłyszałem jedno ważne zdanie, które towarzyszyło mi przez całą drogę: „nawet jeśli nie masz co dać Chrystusowi, to oddajesz Mu swój czas”. Tak, 13 godzin to czas, który w pełni oddałem Chrystusowi.

Pan Jezus na śmierć skazany – Zabieram ze sobą bagaż, trudny, nabrzmiały jak 30 lat uzależnienia i zranienia moich najbliższych, żony, dzieci, rodziców, rodzeństwa, przyjaciół, wychowanków. Chcę oddać Jezusowi kroczącemu po Drodze Krzyżowej to, co było złem w moim życiu.

Jezus bierze krzyż na swoje ramiona – Mam pełną świadomość, że ten krzyż właśnie ja zakładam Jezusowi na ramiona, czytam o przełamywaniu siebie i myślę, że nigdy w życiu nie zrobiłem czegoś co by mi pozwoliło przełamać siebie, zawsze wybierałem drogę komfortu. Marsz w grupie milczących facetów daje poczucie siły, żwawe tempo dodaje animuszu, rozpędza złe myśli.

Pierwszy upadek pod krzyżem – Czy jestem przekonany że ukończę tą trasę? Nie mam pewności, z tyłu głowy ciągle czai się pytanie czy dam radę, czy nie zawiedzie, któraś z części skomplikowanej materii organizmu. Jeszcze nie upadam, nogi niosą lasami, ulicami, osiedlami. Dziwi kontrast pomiędzy milczącymi pątnikami, a grupami młodzieży imprezującymi tego ciepłego wieczoru.

Jezus spotyka swoja Matkę – Czytam o tym, że Łukasz informatyk wyruszył w drogę kilka razy i rozważam, czy wyruszanie w trasę ze świadomością, że rodzina wolałaby mojej obecności w domu nie jest aktem egocentryzmu? Nachodzi też myśl o moje relacje z Matką Jezusa, czy chcę Ją spotykać w codziennym życiu, wszak Jezus spędził w Jej szkole 30 lat.

Szymon z Cyreny pomaga dźwigać krzyż Jezusowi – Uważność na innych, uważność na bliskich, uważność na potrzebujących, noc staje się ciemnością, rąbek księżyca zachodzi za horyzont i chłód wpełza pod plecak na spocone plecy. Ptaki krzyczą nad jeziorem tysięczną kakofonią odgłosów. Nad głową niebo, na którym widać gwiazdy – czyste, iskrzące. Ścieżka prowadzi lasami, łąkami, wyszła z terenów zurbanizowanych i nawet śmieci przy drodze jakby mniej.

Weronika ociera twarz Jezusowi – Weroniko, otrzyj twarz i mi. Plecak zaciążył, pot sperlił twarz, nogi złapały rytm zmęczenia, mięśnie zaznaczają lekkim bólem swoją obecność. Przez 30 lat uzależnienia miałem w głębokim poważaniu to, co ludzie myślą o mnie o moim postępowaniu. Liczyło się tylko, aby zaspokoić swoje potrzeby, aby zadać paszy nałogowi. Teraz uczę się na przekór autorce rozważania przejmować tym co mi mówią inni, zgodzić się na osąd mojej osoby, na poddanie się zasadom obowiązującym w życiu.

Drugi upadek pod krzyżem Upadam. Upadkiem dla mnie jest pojawienie się myśli o zasadności tej drogi, lekki szept zachęcający do rezygnacji. W sercu rodzi się obawa o to, czy z takimi myślami dam radę, czy po kolejnym odpoczynku podniosę się z kolan i dam radę dalej iść…. Wokół coraz mniej ludzi, zamarł ruch i wykruszają się współtowarzysze drogi… cisi wspomożyciele. Czytam o upadkach Radka, który walczył z rowerem. Dla mnie walką jest nie pójście na rolki, rower, bieg  i poświęcenie czasu najbliższym… zawsze tego czasu za mało poświęcam.

Jezus spotyka płaczące niewiasty – Idąc usiłuję kontrolować to, co robię, tak jak Marysia programistka, jednocześnie przeczuwam, że w tej drodze nadejdzie moment, gdy przestanę kontrolować. Stopy zmasakrowane przebytym dystansem wymagają zaklejenia, lepię piętę, palec, przesypuję talkiem – nadal kontroluję sytuację. I tylko ciąży mi myśl, że lamentując nad boleściwym Chrystusem nie odmieniam swojego życia, jak te niewiasty… proszę Cię Jezu, pociesz i mnie.

Trzeci upadek pod ciężarem krzyża – Klękam wymęczony, teraz wiem co znaczy nie mieć sił, aby się podnieść, teraz już cały organizm protestuje, nawet płuca, choć to tylko swobodny marsz. Obtarcia pieką, podeszwy stóp palą, kolana chcą pęknąć, mięśnie stają się dziwnie wiotkie i niereaktywne. Jednak po krótkim odpoczynku dźwigam się i zmęczonym krokiem obieram mylny kierunek.. To dla mnie znak, że trzeba się skupić bo zmęczenie zaczyna otępiać. W otępieniu jakoś łatwiej skupić się na myśli u trzecim upadku Pana mego.

Jezus z szat obnażony – W dzisiejszych czasach nagość nie szokuje, wszystkie gwiazdki prześcigają się w pokazywaniu wszystkiego, a ja przeżywam bolesną świadomość że moje grzechy, moje wieloletnie uzależnienie właśnie najbardziej wstydliwie obnażyły Ciebie, Jezu.

Jezus przybity do krzyża – Rozważam mękę krzyżowej śmierci. Hańba złoczyńcy, ból stawów przebitych gwoździami, otarcia skóry o drzewo, ciernie wbijające się w głowę, urywany oddech i męczarnia przenoszenia ciężaru z nóg na ręce, z rąk na nogi, powolne duszenie się i świadomość, że tylu nieprzychylnych ludzi przygląda się męce. Rozważam te tajemnice przed bramą cmentarza.

Jezus umiera na krzyżu – Schodzę w dół polną drogą, otwiera się w dali panorama miasta. Łapię drugi oddech, nogi niosą same i mijam po drodze kilka osób, poczucie wspólnoty i gesty zamiast rozmów, prosty uścisk dłoni czekając na zmianę świateł zastępują wielosłowie. W Myszkowie wchodzę do kaplicy wieczystej adoracji Najświętszego sakramentu, monstrancja utworzona przez strzały skierowane w naszego Pana, wskazują drogę, kierunek – jedyny słuszny Jezus ukrzyżowany, przybity do krzyża.

Jedna z kobiet w kaplicy pyta dokąd pielgrzymuję – pierwszy raz od 12 godzin otwieram usta w odpowiedzi, pada kolejne pytanie skąd – udzielam i tej informacji – chyba pomyślała, że dojechałem pociągiem… nie wyprowadzałem jej z błędu. Siadam w cieniu i celebruję mały posiłek, nawadniam organizm, a ciało krzyczy, aby tutaj pozostać. Nie wiem czy miałbym siłę do powstania gdyby nie współtowarzysze wspólnej drogi, kuśtykający, idący z wolna, ale dążący do celu.

Jezus zdjęty z krzyża – Droga staje się coraz mozolniejsza. Plecak ciąży – dziwne przecież stale zjadam z niego coś po drodze, wypijam wodę, a on coraz boleśniej odciska ramiona i biodra. Słońce królujące na krystalicznie czystym niebie paląco przypomina o swojej naturze. Ciepło odbiera resztki sił. Idę skrajem ruchliwej drogi, coraz bardziej otępiały na otaczający świat, dziecko przy płocie mówi dzień dobry – odpowiadam i łapię się, że uśmiechnięcie wymaga wysiłku.

Od jakiegoś czasu głowa zwisa i jedyne, co widzę to kamienie, błoto i piasek pod nogami. Przebyta droga kładzie na głowie swój ciężar, z każdym krokiem... umieram z Jezusem. Po niekończącym się czasie, gdy każde 100 m urasta do rangi kilometra, gdy każda minuta wysiłku ciągnie się niemiłosiernie, dochodzę do stacji. Czytam medytację, klęcząc pod kościołem i wzrusza mnie tekst o empatii  autorstwa lekarki Aleksandry. Ja, który nigdy nie płaczę, nagle łkam nad kilkoma zdaniami o towarzyszeniu w chorobie. Droga właśnie mnie przełamała.

Jezus złożony do grobu – Podnoszę się  z trudem, kij podróżny tak pomocny w całej drodze po raz kolejny pokazuje swą przydatność, marzę, aby zapaść się w cichy odpoczynek. Świadomość ostatniego kilometra dodaje otuchy i sił… Mijam ludzi zajętych codziennymi sprawami – to dzień targu, potrącają mnie w swym zabieganiu, widzę w oddali sanktuarium, mijam źródełko i padam na twarz leżąc krzyżem. Udało się to, co wydawało się niemożliwe…

Organizatorzy witają herbatą i ciastem. Kładę się na karimacie, wcześniej mocząc nogi w lodowatej wodzie spływającej z pobliskiego źródła i zapadam w sen. Budzi mnie twarz syna Błażeja pochylona nade mną, odwracam głowę i widzę Hanię biegnącą z bukietem tulipanów i wreszcie Ewa z Misią na rękach. Uświadamiam sobie, że całą drogę tęskniłem za nimi, że ekstremum dla mnie to tyle godzin dobrowolnej rozłąki…

Adam, urzędnik (43 lata)

« 1 »
oceń artykuł Pobieranie..

Zapisane na później

Pobieranie listy