W jastrzębskiej Zofiówce 12 miesięcy temu zginęło pięciu górników. Sześciu innych przeżyło - w tym dwóch w niezwykłych okolicznościach.
▲ 5 maja 2018 r., brama kopalni w Jastrzębiu-Zdroju. Karetka wiezie do szpitala jednego z uratowanych.
Przemysław Kucharczak /Foto Gość
Słoneczna sobota 5 maja 2018 roku. Dochodziła jedenasta. Zaraz po szychcie na Zofiówce narzeczona miała podwieźć 29-letniego Łukasza, ksywa „Tygrys”, zapalonego kibica GKS Jastrzębie, na mecz. Inni górnicy, którzy z „Tygrysem” przygotowywali roboty strzałowe 900 metrów pod ziemią, wkrótce mieli wrócić do swoich domów, spotkać się z dziećmi, żonami, dziewczynami.
Ogromne tąpnięcie w ułamku sekundy unieważniło wszystkie ich plany. Wstrząs miał siłę 3,42 stopnia w skali Richtera. Mieszkańcy Jastrzębia-Zdroju odczuli go na powierzchni jak małe trzęsienie ziemi. Z półek w mieszkaniach spadały przedmioty – nie tylko te lżejsze, jak przy „zwykłych” tąpnięciach. –
U mojej córki na dziewiątym piętrze z parapetu spadły na podłogę żelazko i doniczka. Przestraszony wnuk uciekł z mieszkania – opowiadała pani Krystyna, którą krótko po tąpnięciu spotkał pod bramą kopalni dziennikarz „Gościa Katowickiego”.
Zanim jeszcze lampy w mieszkaniach przestały się chwiać, mieszkańcom Jastrzębia – zwłaszcza tym, których bliscy byli w tamtej chwili pod ziemią – serca podeszły do gardeł. Bo jeśli tąpnięcie wywołuje tak mocne odczucia na powierzchni, to co musi dziać się tam, na dole?
To dla nas sygnał, że cenisz rzetelne dziennikarstwo jakościowe. Czytaj, oglądaj i słuchaj nas bez ograniczeń.