Tu chodzi o Boga

ks. Rafał Skitek

|

Gość Katowicki 50/2017

publikacja 14.12.2017 00:00

O zdumieniu wobec powołania, czasach seminaryjnych i ks. prof. Karolu Wojtyle opowiada arcybiskup senior Damian Zimoń.

Arcybiskup z fotografią przełożonych seminarium Arcybiskup z fotografią przełożonych seminarium
Henryk Przondziono /Foto Gość

ks. Rafał Skitek: 21 grudnia mija 60. rocznica święceń prezbiteratu Księdza Arcybiskupa. Początki tej drogi były bardzo spektakularne?

Abp Damian Zimoń: Wręcz przeciwnie. Nie miałem żadnego nadzwyczajnego objawienia. Mój dom rodzinny był bardzo tradycyjny. Powiedziałbym nawet, że zwyczajny. Duży wpływ wywarła na mnie babcia. Wiele zawdzięczam też proboszczowi, ks. Janowi Tomali. Pierwsza myśl o kapłaństwie pojawiła się, gdy przystępowałem do I Komunii św. Był to trudny, powojenny czas, pełen bólu, biedy i cierpienia. Ale w parafii wszystko odbywało się normalnie. Ta myśl, by zostać księdzem, powróciła przy maturze. Po ludzku to wszystko bardzo mnie zdumiewało. Każde powołanie jest przecież łaską i niezasłużonym darem.

Jak wspomina Ksiądz Arcybiskup lata seminarium?

Do seminarium zgłosiłem się chyba jako ostatni. Przyjmował mnie ojciec Józef Baron. W pierwszych latach formacja miała bardziej ascetyczny charakter. Było dużo ciszy i skupienia. Zmieniło się to, gdy rektorem został ks. Jerzy Stroba. Ten drugi etap formacji nazywam duszpasterskim. Wtedy chodziliśmy też częściej do Starego Teatru, do Filharmonii. Trudny był dla mnie drugi rok, gdy zostałem duktorem (szefem rocznika). Przeżywałem wtedy jakiś kryzys. Podupadłem na zdrowiu.

Być może dlatego, że pojawiło się wiele nowych obowiązków. Do tego doszły liczne egzaminy. Stale ktoś coś ode mnie chciał. Poza tym trzeba pamiętać, że mój pobyt w seminarium zbiegł się z wypędzeniem katowickich biskupów. W latach 1952–1956 przebywali oni poza diecezją. A jednak na tej drodze spotykałem wielu wspaniałych ludzi. Dość powiedzieć, że przez dwa ostatnie lata w seminarium mogłem słuchać wykładów z etyki społecznej ks. Karola Wojtyły. Gdy w 1955 roku głosił wielkopostne rekolekcje dla studentów w kościele św. Floriana w Krakowie, poprosiłem rektora, by mi pozwolił wziąć w nich udział. Mogłem go wtedy poznać z zupełnie innej strony, jako duszpasterza akademickiego. To był czas kiedy po raz pierwszy tak mocno wszedł on w moje życie: poprzez wykłady i rekolekcje. Do dziś pamiętam treść wygłoszonych wtedy nauk (Pan Bóg w rozumie, w woli, w uczuciach, o Komunii i spowiedzi św.).

Ujął Księdza Arcybiskupa bardziej jako profesor czy jako duszpasterz akademicki? Wiadomo, że wykłady ks. prof. Wojtyły do łatwych nie należały....

To prawda, że jego język był trudny. Ale on z nami często rozmawiał. Jakoś oddziaływał na nas. Myśmy to czuli. Był nam przyjazny. Pamiętam, jak na jednym z egzaminów zapytał mnie o prawa natury. Do dziś pamiętam, że są one powszechne i wieczne. Był dobrym profesorem.

I najbardziej wymagającym ze wszystkich wykładowców?

Nie, nie. Najbardziej baliśmy się egzaminów z dogmatyki u ks. Ignacego Różyckiego. Prawie połowie nie udawało się zdać w pierwszym terminie. Mnie zawsze się jakoś upiekło.

I nikt Księdza Arcybiskupa nie oblał?

Raz oblałem homiletykę. (śmiech) Tyle że wtedy nikt nie zdał. Profesor „zemścił się” na nas. Na wykładach siadaliśmy zawsze w ustalonym porządku: z przodu krakusy, potem „częstochowiacy”, a z tyłu Ślązacy. A ponieważ te wykłady były nudne, to graliśmy w cymbergaja. (śmiech) No i stało się. Profesor się zdenerwował. W ogóle nas nie pytał. Tylko powpisywał wszystkim niedostateczny.

Ogólnie jednak wspomnienia z tamtych lat są miłe?

Tak, ale były też momenty dramatyczne. Gdy w 1954 roku zlikwidowano Wydział Teologiczny na Uniwersytecie Jagiellońskim, kilku moich kolegów odeszło z seminarium. Tłukli nam wtedy do głowy, że w komunizmie Kościół przestanie się liczyć. Że będzie zmarginalizowany. Niektórzy się załamali. Jedyne, co mogliśmy wtedy robić, to trwać na modlitwie. Tym bardziej że – jak wspomniałem – w diecezji nie było biskupów.

Do seminarium Ksiądz Arcybiskup wraca ponownie w roku 1969, ale już jako wicerektor...

No tak. Wtedy ponownie spotkałem się z ks. Karolem Wojtyłą. Był już metropolitą krakowskim. Często odwiedzał nas w seminarium – zwykle gdy wracał z przechadzki po Lasku Wolskim. On Ślązaków cenił. Prowadziliśmy przyjacielskie i serdeczne rozmowy. Czasem nawet przy lampce wina. Mogę powiedzieć, że wtedy po raz drugi mocno wpisał się w moje życie.

Wcześniej posługiwał Ksiądz Arcybiskup w kilku parafiach. W roku 1957 został skierowany do parafii św. Marii Magdaleny w Tychach. Jaki to był czas dla młodego kapłana?

Tychy w zamyśle komunistów miały być miastem socjalistycznym. Podobnie jak Nowa Huta. Miasto bez Boga. Za chlebem przyjeżdżały tu rodziny z całej Polski. Dlatego wiecznie chodziłem po kolędzie. (śmiech) Zdarzało się, że na jednej tylko Mszy udzielałem sakramentu chrztu ponad 50 dzieciom. Pamiętam też taki maj, w którym do I Komunii przystąpiło ponad 1200 dzieci. Bardzo dużo było także spowiedzi. Ja się we wszystko mocno angażowałem. To było wyczerpujące i trudne. Ale był to też czas dojrzewania w kapłaństwie.

Po pięciu latach posługi w Tychach uśmiechnęła się do Księdza Arcybiskupa Matka Boska z Pszowa...

Tak. Pszów też jest ważny. Wiele nauczył mnie tamtejszy proboszcz ks. Franciszek Pisula. To był ciekawy człowiek. Znał niemiecki, wiele czytał. Dbał o ubogich. Sam też żył skromnie. On pokazał mi, jak należy obchodzić się z komunistami. Był wobec nich bardzo ostry. I dlatego chcieli go zlikwidować. Ks. Franciszek wywarł na mnie bardzo duży wpływ. Pamiętam taką sytuację: pewnego dnia na probostwo przyszli komuniści z powiatu wodzisławskiego w sprawie niepłacenia podatków. A ja wtedy stanąłem w obronie proboszcza. Starałem się im kulturalnie wyjaśnić, dlaczego parafia nie może ich płacić. I zapytałem ich wtedy: „Dlaczego wy tu przychodzicie nękać proboszcza?”. A oni mi na to: „Bo nam kazano”. Odpowiedziałem im: „To podobnie jak w Norymberdze”. Za jakiś czas dowiedziałem się, że ci komuniści rozpowiadali, że wolą wrzeszczącego proboszcza niż tego młodego, który straszy ich Norymbergą. (śmiech)

W Katowicach dwa lata spędził Ksiądz Arcybiskup w parafii Świętych Apostołów Piotra i Pawła, a potem kolejne dwa – już jako wspólpracownik księdza Stanisława Maślińskiego – w parafii Mariackiej.

W Katowicach nauczyłem się ekumenizmu. Ksiądz Maśliński często mi o tym mówił. W przeszłości sam posługiwał w Berlinie, gdzie katolicy byli mniejszością. Był praktykiem. Pamiętam, że w Wigilię świąt Bożego Narodzenia, razem z księdzem Henrykiem Bolczykiem, który był wtedy wikarym, poszliśmy do pastora z ewangelickiej parafii Zmartwychwstania Pańskiego złożyć mu świąteczne życzenia.

A po kilku latach posługi w seminarium – powrót do parafii Niepokalanego Poczęcia NMP, w roku 1975. Tym razem na 10 lat.

Tak było. Znałem już realia tej parafii. Teraz zostałem tu proboszczem. To proboszczowanie mnie niezwykle kształtowało. Pełniłem też funkcję dziekana. Z perspektywy czasu widzę, jak ważny był to czas. Trudno byłoby mi sobie wyobrazić kierowanie diecezją bez ówczesnego duszpasterzowania w Katowicach-Śródmieściu. Myślę, że było to w pewnym sensie przygotowywanie się do roli biskupa.

Czyli do pełni kapłaństwa...

Hmm… Tego określenia w stosunku do siebie nigdy nie używałem. Bo tu chodzi o chwałę Boga. Mnie pozostaje jedynie zrobić rachunek sumienia. Wiem, że wiele rzeczy można było rozwiązać inaczej, lepiej. Może kogoś skrzywdziłem? Tego dokładnie nie wiem. Szczerze mogę jednak powiedzieć, że nigdy nie czułem jakiegoś buntu ze strony księży. W tej posłudze nigdy i nikomu nie chciałem stawiać murów. Starałem się być dobry. Może czasem byłem za mało stanowczy. Zdawałem sobie sprawę, że biskup ma być przede wszystkim dyspozycyjny dla księży. Muszę przyznać, że nigdy wcześniej nie myślałem, że to wszystko skończy się biskupstwem. To było z Ducha Świętego. On prowadził i prowadzi.

A teraz na emeryturze jest inaczej? Lżej?

Owszem. Mam więcej czasu dla siebie. Także na studiowanie i zaległą lekturę. Z radością obserwuję też młodych, którzy mają możliwość poszerzania wiedzy i pogłębiania wiary. Dlatego cieszę się, że przed kilkunastoma laty powstał Wydział Teologiczny UŚ. Ale nie ma co wspominać, czas zacząć myśleć eschatologicznie. Zawsze powtarzam sobie słowa św. Cypriana: „Nie myśl o śmierci, myśl o nieśmiertelności; nie myśl o cierpieniu, które cię czeka, ale o chwale, do której podążasz”. I ta eschatologia jest mi coraz bliższa. Częściej dokuczają mi choroby. Jestem wdzięczny lekarzom – bez ich pomocy byłoby trudno. Tak to już jest, że potrzebujemy siebie nawzajem.

Jest więc wdzięczność…

Tak, dziękuję, przede wszystkim Bogu. I ludziom, że mnie aż dotąd zaprowadzili. Że towarzyszą mi nadal obecnością i modlitwą.

Dostępne jest 14% treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.