Muzeum Śląskie – start!

Przemysław Kucharczak

|

Gość Katowicki 27/2015

publikacja 02.07.2015 00:00

Nowa wystawa historyczna. Nad twoją głową wiszą galoty, tasze i kaski górników, bo znalazłeś się nagle w szatni łańcuszkowej kopalni „Katowice”.

Nad głowami zwiedzających wiszą „lonty” górników – to kopalniana szatnia łańcuszkowa Nad głowami zwiedzających wiszą „lonty” górników – to kopalniana szatnia łańcuszkowa
Przemysław Kucharczak /Foto Gość

Tak zaczyna się nowa wystawa „Światło historii. Górny Śląsk na przestrzeni dziejów” otwarta wraz z nową siedzibą Muzeum Śląskiego w piątek 26 czerwca.

Jak było zmazane, zostawili

„Zawód górnika ma przyszłość! Podpowiedz swojemu synowi, gdzie szukać dobrej pracy” – głosi plakat Zasadniczej Szkoły Górniczej przy KWK „Katowice”. Można by nawet w to uwierzyć, gdyby nie to, że ani tej szkoły, ani kopalni już nie ma. Pamięć o górniczych tradycjach Górnego Śląska pielęgnuje jednak muzeum, które zajęło miejsce opuszczone przez kopalnię „Katowice”.

Już przy wejściu na wystawę „Światło historii. Górny Śląsk na przestrzeni dziejów” wielu zwiedzającym śmieją się oczy – na widok znajomego widoku ubrań dyndających na drucikach u sufitu w kopalnianej szatni łańcuszkowej. – Jak było zmazane [zabrudzone], tak to zostawili – starszy mężczyzna pokazywał żonie przybrudzone, białe kafelki, najwyraźniej ulegając magii tej wystawy. Bo choć nowy gmach Muzeum Śląskiego rzeczywiście powstał w miejscu dawnej kopalni „Katowice”, to przecież prawdziwa łaźnia łańcuszkowa była w niej w innym miejscu.

– Dziadek tu przychodził, kluczykiem cyk – i ubranie mu na druciku zjeżdżało – tłumaczyła około 10-letniemu synowi ładna blondynka.

Dej pozór, płynie surówka

Wiszące w górze ubrania od następnej przestrzeni oddziela rząd... romańskich kolumn. Przed tobą kamienna rotunda z Cieszyna i opowieść o dawnym Śląsku, gdzieś do XVIII wieku.

Atmosfera znów bardzo się zmienia w chwili, gdy przekraczasz czerwony strumień surówki, płynący po podłodze. Co jakiś czas z sykiem spływa on ze stojącej tutaj makiety wielkiego pieca. Od tej chwili Śląsk na wystawie zaczyna wyglądać zupełnie inaczej, bardziej znajomo – ze swoim pięknem i ze swoją przemysłową brzydotą. Pardon – ze swoim przemysłowym specyficznym pięknem, jeśli ktoś woli. Przy okazji widać, jak Śląsk staje się bogatszy, jak wyrastają na nim nagle wielkie miasta.

Możesz na tej wystawie przysiąść się do figur popijających przed restauracją herbatę z filiżanek – jeśli nie peszy cię, że jesteś mniej elegancko ubrany. Siedzące tu kobiety mają wykwintne suknie i kapelusze na głowach, mężczyźni – melonik i cylinder. Tu z głośników dobiega język niemiecki. Nieco dalej słychać z głośników więcej ślonskij godki.

Schowana gilotyna

Wchodzimy w XIX wiek. Jest Bismarck i kulturkampf. A z drugiej strony – Kościół katolicki – jak czytamy, jedyna instytucja, która używała na Śląsku języka polskiego i w ten sposób pomogła mu tu przetrwać. Świetnie to obrazuje jedna z salek, przypominająca kaplicę. Ściany są w niej wyłożone... książeczkami do nabożeństwa. Setkami książeczek. Wszystkie są po polsku.

Z głośników płyną tu śpiewane litanie. Jeszcze piękniej byłoby, gdyby ich wykonanie było lepsze. Teraz te litanie wyśpiewują stare kobiety, więc dość trudno zrozumieć, co właściwie tych Ślązaków tak pociągało w Kościele katolickim – przynajmniej w warstwie kultury. A przecież na przełomie XIX i XX wieku w prawie każdej śląskiej wsi działały chóry, i to nieraz niezłe, z dużym udziałem młodzieży. To dzięki nim Górny Śląsk ma dziś muzyczne tradycje na znacznie wyższym poziomie niż ta część Polski, która była pod zaborem rosyjskim. Wchodzimy wreszcie w straszną przestrzeń poświęconą II wojnie światowej. Stoi tu oryginalna... gilotyna. W katowickim więzieniu przy Mikołowskiej Niemcy wykonywali nią wyroki śmierci na działaczach polskiego podziemia. Ciekawym pomysłem jest zasłonięcie gilotyny przed wzrokiem dzieci – można na nią zerknąć tylko przez umieszczoną dość wysoko szybkę. Możliwe, że jednak nieco zbyt wysoko – bo także niżsi dorośli mogą nie dosięgnąć.

Brakuje tu choć krótkiej informacji, że to nie tylko eksponat, ale jednocześnie relikwia, skropiona krwią Ślązaków, którzy przeciwstawili się Hitlerowi. To pewne ukrycie gilotyny zapewne jest celowe, bo wśród muzealników byli też przeciwnicy sprowadzenia tego eksponatu; toczyła się na ten temat dyskusja. Skoro jednak na sprowadzenie się zdecydowano – zamieszczenie jakiegoś opisu byłoby działaniem konsekwentnym.

Podróż Klementyny

Te uwagi dotyczą jednak tylko szczegółów, więc mają znaczenie drugorzędne. Na pierwszym miejscu jest to, że wystawę historyczną Muzeum Śląskiego ogląda się znakomicie. I że oddziałuje ona na emocje. Tak jak przy następnej ekspozycji.

– Chyba Bytom. Tak, tak, to już Bytom – słychać naraz. Piszczą hamulce pociągu, sapie lokomotywa, płacze niemowlę, a ktoś jeszcze pogania po rosyjsku: „Dalsze, dalsze, prachodim! A ty szto tak stoisz? Grażdańskij paszport!”.

I znowu głosy po polsku, ale ze śpiewnym akcentem: „Nasze kozy sie chyba pogubiły”, „Gdzie te kaczki?”, „Jaśku, gdzie my przyjechali...”. I w końcu męski głos: „Wszystko będzie dobrze, przyjechaliśmy do Bytomia”.

Tak, Ślązacy pochodzenia kresowego też znajdą tutaj opowieść o swoich korzeniach. Na tej ekspozycji stoi solidny, drewniany kufer wykonany we Lwowie w drugiej połowie XIX wieku. Pani Klementyna Nowosielska w tym kufrze i w czternastu skrzyniach przywiozła do Tychów w 1957 roku, w czasie tzw. drugiej repatriacji, majątek całej rodziny. Przywiozła też wszystkie pamiątki, które zdołała spakować, żeby lżej jej było tu, na Śląsku, zaczynać wszystko od początku. Kufer podarowali Muzeum Śląskiemu potomkowie Klementyny.

W wulcu u werbusów

Dalej jest dla wielu jeszcze ciekawiej. Są tu pokoje umeblowane w sposób, który przywołuje konkretne wspomnienia wielu z nas. Za szybami meblościanek, przed rzędem szklanek i kryształowych kieliszków, są zatknięte czarno-białe rodzinne zdjęcia z plaży, a dalej święty obrazek. Parę kroków dalej jest nawet urządzona w łazience fotograficzna ciemnia – jak w wielu domach przed 40 laty.

Przed realistyczną makietą blokowiska stoi prawdziwy, pomarańczowy maluch 126p z napisem na szybie: „Wcielając w życie uchwały partii realizujemy program motoryzacji kraju”. – Jo sie do malucha nie mieścił – mówił do kolegi mężczyzna po pięćdziesiątce, wyraźnie rozemocjonowany wystawą. Rozmawiali, stojąc na środku „wulca”, czyli prymitywnie umeblowanego hotelu robotniczego.

Są w Muzeum Śląskim także interaktywne gry dla dzieci, które mogą się wcielić w rolę śląskich przemysłowców. Są i wystawy czasowe. Z okazji otwarcia nowej siedziby drewnianą instalację „Modry” zbudował tu Leon Tarasiewicz, artysta z Krynek na wschód od Białegostoku. Instalacja ma pokazać, jak Śląsk i Ślązaków widzi człowiek z zewnątrz.

Okazało się, że Leon Tarasiewicz przyjaźni się z wieloma Ślązakami. Może dlatego jego wizja śląskości jest zaskakująco ciepła. Zbudowana przez niego instalacja z surowych desek wygląda dość surowo, kiedy patrzysz na nią... z zewnątrz. Jeśli wejdziesz do środka, zobaczysz na tych surowych deskach coraz więcej kolorów. A jeśli zainteresujesz się lufcikami i zajrzysz przez nie do samego rdzenia instalacji – zobaczysz tam wręcz eksplozję, ucztę kolorów. Ale i nawet to jeszcze nie koniec. Zadziwiający, kolorystyczny punkt kulminacyjny odkryją tylko ci, którzy wejdą po schodkach na drugie piętro instalacji, na sam jej szczyt.

Galeria zdjęć na: katowice.gosc.pl.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.