Pieszo przez świat

Joanna Juroszek

publikacja 06.12.2013 15:50

– Wszystkie środki lokomocji: rowery, samochody, samoloty... są wspaniałe i pozwalają zobaczyć świat. Ale idąc piechotą jesteśmy w stanie zobaczyć samych siebie – mówił Marek Chorąży.

Pieszo przez świat Marek Chorąży (pierwszy z prawej) wyjaśnia studentom, co dają mu piesze podróże Joanna Juroszek /GN

– Wychodzisz z domu i mówisz: "Idę na Nordkapp, zaraz wracam" – rozpoczyna spotkanie ks. Marek Wójcicki. – Nie no, nie zaraz – śmieje się Marek.

Podróżnikiem jest od zawsze. Od pewnego czasu oszczędza jednak na biletach. Dlaczego? Bo postanowił zwiedzać świat... piechotą. Na swoim koncie ma trzy takie wyprawy. Każda z nich trwała mniej więcej pół roku.

Wszystko zaczęło się w 2008 r. Wyszedł z domu z Katowic i z kolegą poszedł do Hiszpanii na Camino. Innym razem sam doszedł na Nordkapp. Stamtąd, za zarobione pieniądze, pojechał do Szkocji. W 2010 r. pod hasłem: "Obchodzę Polskę. Obchodzą mnie ludzie z SM", z kolegą przeszedł nasz kraj. To nauczyło go innego spojrzenia na problemy chorych. Motywacji i chęci do życia, jaką mieli ludzie walczący ze stwardnieniem rozsianym życzy niejednemu zdrowemu.

W czasie wyprawy dwa tygodnie potrzebuje na to, by wyczyścić umysł z niepotrzebnych informacji, którymi bombardują go: telewizja, Internet, bilbordy. – Po tym czasie zaczynam się otwierać i widzę, jak faktycznie wygląda trawa, jak wyglądają ludzie – tłumaczy. Tak samo jest po powrocie. Przez pierwsze dwa tygodnie jest nietykalny.

Zabiera ze sobą 12-kg plecak, którego 1/3 wypełnienia zajmuje namiot, kolejną śpiwór, a ostatnią  – skromna garderoba. Na górze plecaka lądują jeszcze 2 karimaty. Jedzenia ma mało. Bo, jak mówi, człowiek wcale nie potrzebuje jeść 3 posiłków. – Jesteśmy głodni, bo mamy za dużo jedzenia, które pachnie. Można chodzić po 45-50 km dziennie i jeść tylko 1 posiłek – wyjaśnia. – Zastanawiałeś się czasem: "Po jaką cholerę ja tam idę?" – pyta go nieugięty ks. Marek. – Nie, nigdy. Po cholerę wracam? To czasami tak – tłumaczy piechur.

Od Najwyższego dostał talent zjednywania sobie ludzi. Wcale nie potrzebna mu do tego znajomość języków.  Wystarczy angielski. Lubi też pracować. – Zawsze jest coś do zrobienia, a ludzie chętnie pomagają. To jest dobra okazja, żeby poznać ludzi, popracować i zawsze kończy się jedzeniem – śmieje się. Najwięcej pomocy dostaje od podejrzanych typków, bo oni niczego się nie boją. Zwykłych ludzi zbyt często paraliżuje strach.

To, że w 2008 r. ruszył do Hiszpanii, to nie był przypadek. Miał poczucie braku sensu życia, zżerała go frustracja, a jego babcia modliła się w pokoju obok za niego, za siebie, za rodzinę. – Nie mogłem wytrzymać już tej modlitwy i ryknąłem z całych sił: "Pomóżcie mi, bo ja już tego nie ogarnę!" Miałem taką lampkę nad głową i przewaliłem wszystko w pokoju, żeby znaleźć włącznik. To były ułamki sekundy. Zapalam światło, wszystko wywalone. Patrzę, a na łóżku po prawej stronie leży muszla świętego Jakuba, którą przywiozłem w 2004 r. z pomysłem, że kiedyś pójdę z Polski. Jaśniejszego sygnału nie mogłem dostać – tłumaczy. Następnego dnia powiedział rodzinie, że idzie pieszo do Hiszpanii. – I tak to się zaczęło – mówi.

Idąc na Nordkapp, mijał rowerzystów z różnych krajów. On, jako jedyny, szedł na nogach. Pożałował, że nie zabrał ze sobą flagi. – Jakieś 10 km dalej patrzę: w rowie przede mną leży flaga Polski idealnych rozmiarów. Przypiąłem ją sobie na plecak i szedłem dalej. Wszyscy Polacy, którzy jechali na Nordkapp zatrzymywali się. Miałem torby pełne jedzenia. Chcieli dać wszystko, co mieli. Nie dało się tego przerwać. Polacy są wszędzie, jesteśmy narodem urodzonych emigrantów – śmieje się.

Marek chodzi także po górach. Takie wyprawy bardzo często wiążą się z ryzykiem. – Głęboko wierzę w to, że w momencie, kiedy otwieramy się na drogę, czy to jest droga w poziomie czy w pionie, to należy bardzo słuchać. Wiem, kiedy góra mnie nie chce. Jest też ego, jest zadanie do wykonania. Pytanie, w którym momencie przestajemy słuchać, a w którym mówimy, że musimy to teraz zdobyć? Bałbym się ludzi, którzy się za bardzo upierają, żeby iść w góry – wyjaśnia. Doświadczył tego na własnej skórze, na Korsyce. Wszedł z kolegą na górę, wiedząc, że to nie jest dobry pomysł. O mało nie stracił życia.

Spotkanie z Markiem Chorążym odbyło się w czwartek 5 grudnia w DA Centrum w Katowicach. Wpisuje się ono w cotygodniowy cykl spotkań dla studentów "Ucho igielne".