Żodnego pio-pio ni ma

Przemysław Kucharczak

|

Gość Katowicki 29/2012

publikacja 19.07.2012 00:00

Misje. Ojciec Cezary, misjonarz w Boliwii, kąpał się z kuzynem w rzece pod boliwijskim Concepción. Zachwycali się: – Ale fajnie, woda bez chloru! Tu jest jak w Panewnikach... Kurde, coś mie ugryzło!

 Ojciec Cezary chrzci indiańskie dziecko. Ojciec Cezary chrzci indiańskie dziecko.
Archiwum o. Cezarego Domogały

Woda w stawach z Katowic-Panewnik ma nad tą z boliwijskich rzek jedną przewagę – nie występują w niej piranie.

– Kuzyna pirania ugryzła w palec. Nie wierzyłem, ale za chwilę mnie też ugryzła. Mnie tylko zadrapała, ale kuzynowi wyrwała z palca trochę mięsa. Idziemy do baru, który stoi obok, takiego biednego, krytego palmą, prosić o wodę utlenioną, a tam nam mówią: „No ja, pora tydni tymu piranie tu pogryzły 16 ludzi!”. My, zdziwieni: „To czemu tu nie przybijecie tablicy z ostrzeżeniem?”. A oni: „Bo wtedy by się żodyn przy naszej knajpie nie zatrzymoł” – śmieje się o. Cezary.

Franciszkanin Cezary Domogała rodem z Katowic-Panewnik już od 29 lat pracuje na misjach wśród Indian w Boliwii. Raz na trzy lata wraca do domu na urlop. I właśnie teraz jest z nami.

Indianer biere monstrancjo

Mieszka w San Javier koło Conceptión, w jednym z najciekawszych zabytków świata – w wielkim kompleksie budynków, które 320 lat temu wznieśli w środku tropikalnej dżungli wraz z Indianami ojcowie jezuici, w tzw. redukcji. Jezuici przynieśli Indianom Chrystusa i w swoich redukcjach uczyli ich uprawy roli, stolarki, ciesielki, wyrobu skrzypiec, wielu innych rzemiosł, alfabetu i czytania nut. Zakonnicy i tubylcy żyli tam we wspólnotach wzorowanych na pierwszych chrześcijanach.

Niestety, w XVIII wieku Hiszpania wysłała swoje wojska, które uderzyły na redukcje i zniszczyły je. – Hiszpanie traktowali Indian jak niewolników, więc im się nie podobało, że jezuici żyją z nimi w takiej wspólnocie. Widziałeś film „Misja” z Robertem De Niro i Jeremy Ironsem? Tam jest niezwykle sugestywnie pokazane, jak hiszpańscy żołnierze strzelają do procesji z Najświętszym Sakramentem, która szła im naprzeciw. Biały jezuita upada. Ale wtedy jakiś Indianer biere Najświętszy Sakrament, podnosi Go i odchodzi z Nim do dżungli. Jest kontynuacja! Indianie przez następne około 100 lat kultywowali w dżungli wiarę sami, już bez księży – mówi z dumą o. Cezary o przodkach swoich parafian.

Opowiada, że Indianie z pokolenia na pokolenie przekazywali sobie w dżungli, jak wyglądają ceremonie w Wielkim Tygodniu. – W ciągu tylu pokoleń czasem coś pomylili. Ale dalej to kultywują, a my, księża, z tym nie walczymy. Np. w Wielki Czwartek mamy normalne obmycie stóp, przeniesienie do ciemnicy, ale potem parafianie biorą figury Pana Jezusa na krzyżu, Matki Bożej i Jana Chrzciciela, które przechowali przez kilkaset lat od czasów jezuickich, i idą z nimi na procesję – mówi.

Ojciec Cezary pytał Indian, dlaczego na ich procesji Pan Jezus wisi na krzyżu już w Wielki Czwartek. „Casique”, czyli naczelnik wioski, odpowiedział: „Ojcze, tak zawsze było, nawet jak byłem mały. I mój dziadek opowiadał, że jak on był mały, to też tak było”. – Niedaleko mnie pracował taki ksiądz z Hiszpanii, który z tym i z podobnymi zwyczajami wojował. Nasz biskup mu tłumaczył: „Enrique, suchej chopie, niech sie tak robiom, co ci zależy? Enrique, szanuj tych ludzi, oni sami bez kapłanów przechowali wiara przez tela lot!”. Ale Enrique się znerwowoł i wyjechoł na inne misje do Afryki – wspomina ojciec Cezary.

Kult... strusia

Śląscy franciszkanie nigdzie się jednak z Boliwii nie wybierają. Kochają swoich parafian, choć ci ludzie nieraz zachowują się zupełnie inaczej niż Europejczycy. Księża, którzy nie mają powołania misyjnego, nieraz nie potrafią znieść różnicy kultur i szybko na misjach się zniechęcają, czy to w Boliwii, czy w Afryce.

W tej chwili w Boliwii pracuje sześciu naszych franciszkanów z panewnickiej prowincji Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny: ojciec Sykstus z Chorzowa, Eugeniusz z Chorzowa-Klimzowca, Gustaw i Dominik z Opola oraz Kazimierz i Cezary z Panewnik. We wrześniu ma do nich dołączyć wyświęcony w kwietniu w Panewnikach na kapłana młody ojciec Paschalis Jędrzejas. Właśnie napisał do redakcji „Gościa Katowickiego” sympatyczny list z prośbą o modlitwę za niego – przekazujemy jego prośbę czytelnikom.

Wśród Indian widać jeszcze ślady przedchrześcijańskich wierzeń. Choćby w czasie przedstawienia Męki Pańskiej, które co roku dają maturzyści w parafii ojca Cezarego. Ukrzyżowanie przypada przy „kamieniach świętych Piotra i Pawła”, gdzie przed przybyciem jezuitów Indianie czcili strusia. Nazywali tego strusia pio-pio. – Oni wierzyli, że jest Stworzyciel, ale struś był pośrednikiem między nimi a Bogiem. Jezuici wychodząc od tego, tłumaczyli im: „Żodnego pio-pio ni ma, jest Pon Jezus. To jest nasz pośrednik” – tłumaczy o. Cezary.

Nie zawsze wiara jest wśród Boliwijczyków dojrzała. To kraj, w którym chrześcijaństwo dopiero się ukorzenia. Mieszkańcy mają jednak ogromny szacunek dla księży. – W sąsiedniej parafii na probostwie przez jakiś czas mieszkał Niemiec Dieter, świecki. Ale skoro mieszkał na probostwie, ludzie zwracali się do niego „ojcze”. Nawet wtedy, kiedy zakochał się w Boliwijce i chodził z nią pod rękę. Dieter był nerwus i tłumaczył jednemu Indianinowi: „Jo ni ma »ojciec«, jo jest »pan«, tak jak ty! I mom prawo sie ożenić, tak jak ty. Zrozumiołeś mie?”. A Indianer na to: „Tak, ojcze!”.

Franciszkanie trzymają się na misjach razem. Każdej niedzieli starają się wieczorem spotkać, pośmiać, opowiedzieć, co inspirującego ich w ciągu tygodnia spotkało, wypić razem piwo.

Ojciec Cezary często też żartuje z Indianami. Kiedyś trzech śląskich franciszkanów jechało razem na jakąś uroczystość. Ale w parafii ojca Sykstusa jedynym aktualnie wolnym pojazdem był ambulans. Sykstus położył się więc na miejscu pacjenta, za kierownicą siadł ojciec Dymitr, który przyjechał w odwiedziny z Polski, a na fotelu pasażera usiadł Cezary. W parafii, do której jechali, zatrzymali się przy grupie kobiet. Cezary w swoim stylu zagadał: „Nas tu wysłali do porodu. To do której z was, do pani czy do pani?”. – Jedna z nich przestraszona zaczęła tłumaczyć, że nie jest w ciąży, ale druga popatrzyła na mój wielki brzuch i powiedziała: „To chyba do ojca!” – śmieje się ojciec Cezary.

Przemytnicy kokainy

Ojciec Cezary uważa, że w Boliwii jest bezpiecznie. Ludzie wybili większość kajmanów. Jednak z tego powodu nadmiernie rozmnożyły się piranie. Ale Cezary i tym się nie przejmuje. – Pod zaporą w Conceptión, gdzie nas ugryzły, ludzie sobie grillują i wrzucają resztki do wody, dlatego akurat tam piranie się trzymają. Kawałek dalej można się kąpać bezpiecznie – twierdzi.

A węże, ukryte na drzewach wśród liści? – Nie jest tak źle, chyba że w dżungli. Ale do dżungli sam bym nie wszedł, idę tam tylko z Indianami, którzy mnie instruują: „Tu uważać! Tu głowę schylić!” – mówi. – Jak już, to pewne niebezpieczeństwo może się wiązać na granicy z przemytnikami kokainy. Przez 20 lat pracowałem w Puerto Quijarro, na samej granicy z Brazylią. Raz rozdzieliłem dwóch młodych mężczyzn z tego środowiska, którzy zamroczeni narkotykami strzelali do siebie przed kościołem z rewolwerów. Trzeba uważać, żeby się im nie narazić, bo ci schowają w samochodzie paczuszkę z kokainą i dadzą znać na granicę, że jedziesz. I następne lata spędzisz tam w więzieniu – dodaje.

– A ci przemytnicy chodzą do kościoła? – Oczywiście! Byli wielkimi czcicielami św. Sylwestra. Jeśli w ciągu roku interesy szły dobrze, zamawiali Mszę świętą w jego wspomnienie. Ale jak kiedyś komandosi amerykańscy część z nich złapali, przemytnicy uznali, że Sylwester jest nieskuteczny i przerzucili się na św. Jerzego. W obecnej parafii tego problemu nie mam – mówi.

W wielu miejscach w boliwijskiej dżungli jeszcze nigdy nie było białego człowieka. Może żyją gdzieś tam Indianie, do których jeszcze nie dotarła cywilizacja. Trudno ich odkryć, nawet ze śmigłowców, bo żyją schowani pod szczelnym zielonym parasolem z tropikalnych drzew.

Poza dżunglą Boliwia to jednak kraj cywilizowany. Po co więc tam misjonarze? – Żeby pojawiły się wśród Indian powołania kapłańskie. By tak się stało, oni muszą najpierw przez pewien czas przyglądać się kapłanom. Śląscy franciszkanie są w Boliwii od 36 lat i widzimy pierwsze efekty, bo lokalne powołania już się pojawiają – mówi ojciec Cezary.

Dostępna jest część treści. Chcesz więcej? Zaloguj się i rozpocznij subskrypcję.
Kup wydanie papierowe lub najnowsze e-wydanie.